2011-10-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Autostop... (czytano: 635 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://govanijas.wrzuta.pl/audio/05Dja292YZs/leszek_kopec_-_pozegnanie_z_gorami
Na zadane przez Benka pytanie: "Mieliście jakieś przygody w jeździe na stopa?", odpowiedam obszerniej:
Tak, miałam.
Nigdy nie miałam przekonania do tej formy podróżowania, a chyba niesłusznie:)
Pierwszy mój stop, to pył pamiętny obóz wędrowny w Beskidzie Niskim, kiedy miałam 19 lat.
Wracaliśmy sobie z Przełeczy Dukielskiej po wejściu i zejściu z Chyrowej, i nie byłoby to w sumie żadnym wyczynem, gdyby nie to, że był to ostatni już dzień naszej dwutygodniowej wędrówki z plecakami po szlakach i bezdrożach tego pasma górskiego (które stało się moim ukochanym, ale to już zupełnie inna historia), żar się z nieba lał, a my mieliśmy do pokonania jakieś 15 kilometrów asfaltem bez grama cienia. Po prostu koszmar.
Najpierw maszerowaliśmy dziarsko i z uśmiechem na ustach w myśl zasady, że "Bortaczok nie boi się niczego" (Bortaczok to była nazwa naszego kręgu instruktorskiego).
Ale potem ten upał zaczął w nas powodować lekki upadek ducha (a przypominam, że w nogach mieliśmy już Duklę, Chyrową, Przełęcz Dukielską, i generalnie ładnych kilkanaście kilometrów, które padły naszym łupem tego dnia).
I wtedy - szaleńcy - zaczęliśmy łapać stopa.
Szleńcy, bo było nas ni mniej ni więcej tylko 13 osób.
Oczywiście pochód nam się nieco rozciagnął, tak, że na końcu zostało nas może czworo czy pięcioro, ale bez przekonania machaliśmy na wszystko, co przejeżdżało - a przejeżdżało rzadko.
I nagle.... STAŁ SIE CUD!
Zatrzymała się ciężarówka z odkrytą paką i pan zachęcił nas, żebyśmy się na tę pakę ładowali, to on nas zabierze.
Pewnie, że się władowalismy.
Nie minęło czasu mało wiele, a zobaczyliśmy majaczące na drodze sylwetki naszych przyjaciół. Przekonaliśmy pana, że to ciągle my, i oni dołączyli do nas, a potem kolejni, i kolejni....
Pan dowiózł nas wszystkich do Nowego Żmigrodu, a nasza wdzięczność ściagała go jeszcze długo:)
(Na marginesie...schodząc z tej paki dokonałam najodważniejszego wyczynu w moim życiu. Mianowicie zeskoczyłam z paki, której dno było sporo powyżej mojej głowy. Nie zabiłam się, ale wstrząsneło mną moje męstwo potężnie. Zresztą upał zaszkodził nie tylko mnie...
Wieczorem Piotr kradł dla mnie różę z miejskiego klombu:)))
Potem miałam chwilkę przerwy w stopowaniu, a potem zdarzyło mi się jechać stopem saniami (sic!); wtedy, kiedy mieszkałam w Rabce, a zima była luta i śnieg leżał aż miło:)
A sanie dzwoniły dzwonkiem jak trzeba:)
Potem mieszkałam przez jakiś czas w Tarnowie, a że zawsze serce ciągnęło mnie do Krakowa, więc i do tego Krakowa jeździłam. Często. I stopem, bo cierpiałam na permanentny brak funduszy:(
Wychodziło się na wylotówkę, stawało pośród bandy mnie podobnych i machało łapą. Na ogół ktoś mnie w końcu zabierał.
Częściej kierowcy ciężarówek niż osobowych aut.
I wtedy pokazało się, że ci kierowcy na ogół nie czynili tego bezinteresownie. Otóż ceną - nie ustalaną bynajmniej ze mną, a dla nich oczywistą - było obmacywanie pasażerki (w tym przypadku mnie).
Niestety mnie ta cena nie odpowiadała, i reagowałam na macanki zdecydowanym sprzeciwem, na co oni na ogół reagowali równie zdecydowanym poleceniem opuszczenia ich samochodu. Więc opuszczałam.
Przy okazji wcale nieźle zwiedziłam wtedy pobocza drogi tarnowskiej ;)
A tak w ogóle, to w tym Tarnowie mieszkałam z koleżanką (ona takich oporów nie miała, ale rozumiała moje), i po którymś tam razie, kiedy jej się żaliłam na chutliwych samców, powiedziała, że załatwimy to bez problemu.
I załatwiłyśmy :)
Mianowicie J. odprowadzała mnie na wylotówkę, a po zatrzymaniu się samochodu, stawała raczej bezczelnie przed jego maską i zupełnie jawnie zapisywała sobie numer rejestracyjny. Wtedy reakcja kierowców była dwojaka:
- albo kazali mi NATYCHMIAST opuścić swoje auto, i ja to grzecznie robiłam,
- albo uśmiechali się pod nosem, zabierali mnie, a po drodze nie czynili żadnych wycieczek rękami w kierunku moich ud :)
W sumie to było to męczące, więc postanowiłam jednak jeździć pociągiem - rzadziej, ale bezpieczniej.
I wtedy zdarzyła mi się "przygoda życia", po której straciłam głupie złudzenia, i powróciłam do jazdy stopem :)
Jaka to była przygoda?
Hmmm... dobierający się konduktor, który zapewniał mnie, że "będzie fajnie" :)))
(A ja - głupia, naiwna - maiłam bilet w ręce:)))
Potem mieszkałam już w Krakowie i stopem jeździć nie musiałam. A przynajmniej niezbyt często:)
Ale...był taki jeden raz, kiedy to wybrałam się z koleżanką do Bacówki nad Wierchomlą na zakończenie sezonu. Ostatni weekend września był starannie przeze mnie celebrowaną tradycją. Musiałam spędzać go w górach. Bo tak!
No i złaziłyśmy rano z tej Bacówki do Złockiego; mgła, poranek, rosa, iść się nie chce, mokre buty ciążą, ja zatruta olejem opałowym (te też jest niezły hit; poprzedniego wieczora smażyłyśmy sobie kiełbaski w kominku:) A że nie było pod ręką żadnego szpikulca ani ostrego patyka, więc ja tę kiełbasę nabiłam na pogrzebacz, usmażyłam i zjadłam. Jakoś nie pomyślałam o tym, że kominek kominkiem, ale tego pogrzebacza używano też do palenia w zwykłym piecu - tym na olej opałowy. Mało co wtedy nie wylądowałam na łonie Abrahama. Nikt inny nie miał tego problemu, ale ja jako jedyna chyba nie piłam wódki:)).
Ale póki co, szłyśmy i wtedy z gór zjeżdżały wozy - takie zwykłe, drewniane - załadowane po brzegi grzybami (a częściowo też grzybiarzami). Ci kochani ludzie (niech dobry Bóg opromieni ich marzenia) zaproponowali nam podwiezienie, i zwieźli nas do Złockiego aż do krzyżówki. Żeby nie było niejasności - oni te grzyby po prostu kradli w parku narodowym:))
Zresztą po tej samej trasie zdarzyło nam się kiedyś jechać stopem całą naszą rodziną (ja, Piotrek, Kuba, Jasiu i Jerzyk) maluchem pana leśnika, który też sam z siebie stanął przy nas i zaproponował podwiezienie (jacyś życzliwi ludzie na tamtym terenie mieszkają).
Pan jechał maluszkiem, który miał wyjęty fotel pasażera - była tylko kanapka z tyłu i fotel kierowcy (jeżeli to coś w maluchu można nazwać fotelem). No i jechaliśmy na łeb na szyję do Szczawnika, w sześć osób w tym maluszku, a pan opowiadał nam po drodze o zwyczajach łowczych rysi:)
A`propos maluszków....
Kiedyś (młodziuchna byłam - jakieś 17 wiosenek liczyłam), zdarzyło mi się jechać stopem w okolicach Okonka. Też maluszkiem i też w licznym raczej gronie. Tamten miał TYLKO fotel kierowcy, a z luksusów to jeszcze przednią szybę miał i klamkę w drzwiach od strony kierowcy:)
Drzwi od strony pasażera trzymało się ręką:)
A nas tam wtedy jechało z gościem jedenaście osób, po czym ten człowiek dowiózł nas do naszego obozu (harcerstwo nauczy cię życia) i wrócił po następną turę, a potem jeszcze po następną. Przewiózł nas tam wtedy przeszło trzydzieści osób.
Aha - świateł też nie miał:))))
Zaś najbardziej chyba nieprawdopodobną moją wyprawą stopową była nasza wyprawa do Lwowa:)
W 1991 lub 1992 roku po prostu pojechaliśmy z Medyki do Lwowa stopem:)
Tylko staraliśmy się nie odzywać po polsku (a najlepiej w ogóle). Wtedy to naprawdę nie była bezpieczna droga, ale Bóg widocznie czuwa nad szaleńcami:))
Przedostania (do dziś) przygoda stopowa stała się moim udziałem w przytomności Zulusa, kiedy to na zeszłorocznym Rzeźniku, wracaliśmy ze Smereka do Cisnej.
Brudni i zabłoceni wtedy byliśmy jak te świnie prosto z błota, przemoczeni do suchej nitki, i nie mieliśmy w sumie cienia nadziei, że jakiś szaleniec narazi swoje auto na konkretne wybrudzenie i przemoczenie zabierając nas.
A jednak jakaś życzliwa kobieta po prostu nas zabrała, i śmiała się w głos z naszych oporów, że jesteśmy brudni:)
(Zaś autokary organizatorów ni cholery nas zabrać nie chciały).
Hmmm...
W sumie okazuje się, że troszkę tymi stopami jednak pojeździłam...
Ale nie polubiłam tego do dziś. Za bardzo mnie to stresuje:)
I jeszcze jedno w temacie kierowców cierpiących na "zespół nadruchliwych rąk". Ja wcale nie byłam taka atrakcyjna, kusząca, pociągająca, i Bóg wie co tam jeszcze.
To po prostu taka ich tradycja była.
W linku piosenka, która ze stopami nie ma absolutnie nic wspólnego (przynajmniej z moimi stopami).
Ona na zawsze już chyba będzie mi się kojarzyć z Centralną Szkołą Instruktorów Zuchowych w Oleśnicy. (Uwielbiam ten zamek!)
Tam właśnie poznałam Leszka Kopcia i ogromnie go polubiłam.
Wtedy jeszcze z Agatą Judką.
A dziś są Leszka urodziny:)
Leszek jest niewidomy, co wcale nie przeszkadza mu w życiu pełnią życia.
Fajny, żywiołowy człowiek, który nie zamyka się w sobie i swoim kalectwie.
No taki...chłopak z Wrocławia:)
(Bo chłopaki z Wrocławia fajne są:))
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora jacdzi (2011-10-02,17:53): Chlopaki z Wroclawia fajne sa, to fakt niezaprzeczalny, wrecz aksjomat. A Piotrek byl bardzo romantyczny, roza to piekny kwiat. A kwiaty to atrybut kobiecosci i mowa milosci. Truskawa (2011-10-02,20:34): :) Stop jest przygodą i do tego bardzo fajną ale jednak trzeba bardzo uważać. Obojetnie czy się zatrzumuje samochód jako kierowca, czy jako pasażer na gapę. :) tdrapella (2011-10-02,20:38): No ciekawe podróże miałaś :) A moje przygody też były czasem zabawne i w rodzinie było kilka jeszcze lepszych :) Może to opiszę jak starczy mi czasu :)
|