2011-09-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wrocław. Maraton. Umieranie... (czytano: 877 razy)
W sobotę rozwiezienie dzieci do Dominiki (Jasiu) i do cioci Bożeny (Jerzyś). Potem droga do Wrocławia, którą całą przespałam (no cóż...jestem teraz permanentnie niedospana, a i zmęczoną nielicho).
We Wrocławiu weryfikacja w biurze zawodów, kupno żelków, spacer na pasta party, a po drodze spotkanie z towarzystwem z Pogoria Biega, z Anetą i jej rodziną, i z Miniaczkami. Umawiamy się na wieczór i idziemy na makaron a potem zarejestrować Kubę do startu w jutrzejszej Mili Olimpijskiej.
Potem jedziemy dla klasztoru, zajmujemy nasz pokój, zjadamy maleńkie co nieco i czas już iść na Rynek, bo jesteśmy wszak umówieni. Tradycyjnie pod Pręgierzem:)
A ponieważ dąbrowiaków jeszcze nie ma, więc i spacerujemy sobie po wyjątkowo dziś tłocznym Rynku i fotografujemy się z kolejnymi Krasnalami (uwielbiam je!)
Potem telefon od Mirka "gdzie jesteście?", więc spotkanie pod Pręgierzem i marsz do knajpy, z której rezygnujemy w momencie dojścia do niej. Chwilkę później telefon od Miniaczków, więc polecamy im zająć stolik dla dziewięciu osób w Sphinxie. W końcu zasiadamy wszyscy do tego makaronu i oddajemy się urokom konwersacji. Ja oddaje się niespecjalnie, bo, niestety, nie rozumiem, co mówią współbiesiadnicy. Owszem - słyszę, że mówią, ale już nie rozumiem co. Za duży gwar:(
Ale wieczór jest bardzo miły i pełen śmiechu:)
No i...dostałam uroczy prezent urodzinowy od Miniaczków:)
A potem jeszcze wspólne kółeczko wokół Rynku, żegnamy się, i Pogoria idzie spać, a my z Miniaczkami na spotkanie z Tomkiem i Rafałem, którzy już ku nam śpieszą.
Idziemy do Spiża, na sławetne piwo miodowe, ale, jak się nietrudno domyślić, w Spiżu miejsc nie ma.
Więc pod Jasia i Małgosię. (Co mi się nie podoba, bo ja piwa nie lubię, a na to miodowe już ostrzyłam sobie zębiska - w zeszłym roku smakowało mi obłędnie). Na szczęście obsługa (a raczej jej brak) skłania panów do podjęcia decyzji o powrocie do Spiża, gdzie (cudem zapewne) miejsce się znajduje, i już po chwili raczymy się miodową goryczką:)
Pogaduchy, żarty - jak to między przyjaciółmi, a potem czas już spać:(
Wsadzamy Miniaczków do tramwaju, idziemy do klasztoru, Rafał i Tomek zachodzą jeszcze na moment do nas, jeszcze Tomek dowiaduje się o czym marzył, i...idziemy spać....
Rano ubieranie, spotkanie z chłopakami na dole ,i jedziemy na Stadion Olimpijski.
Tam oddajemy ciuchy do depozytu, jedni korzystają z toalety, inni nie mają tego szczęścia i udajemy się na start.
Tomka S., który obiecał mi wspólny bieg, ciągle nie ma. Zaczynam się martwić. Co prawda chłopcy podjęli decyzję, że zaczynamy razem, po pięciu kilometrach Rafał ma się odłączyć i pomknąć do przodu, zaś Tomek i Piotrek planują się trzymać mnie do samej mety.
Wszystko fajnie, ale...gdzie jest Sheng?
Już po sygnale startu po prostu się pojawia - jak zawsze on - z niebytu:)
Biegniemy razem - trochę za szybko, ale znośnie.
Tu (przynajmniej dla mnie) wychodzi na jaw kolejna niedogodność: mianowicie nie słyszę rozmowy; rozumiem tylko słowa mojego sąsiada z lewej strony. No cóż.... :(
Na piątym kilometrze Rafał nas żegna i gna do przodu (deja vu:) dwa lata temu tez na piątym kilometrze poleciał do Tusika i jego grupy).
My tuptamy spokojnie dalej. Na dziesiątym - mama i ojczym Tomka - powitanie, chwileńka rozmowy, i lecimy dalej.
Tomek z Piotrkiem co jakiś czas uciekają do przodu, ale potem karnie czekają na nas. Przy którejś kolejnej "ucieczce" Tomek obiecuje mi, że będzie na mnie czekał na półmetku, żeby mnie uściskać. I tak też się dzieje - na półmetku czeka z rozpostartymi ramionami i okrzykiem "Gabulka, to przedsmak mety!" (w duchu umieram ze śmiechu:))
Tuptamy dalej.
W pewnym momencie zaczynam czuć dreszcze.
W sytuacji bardzo silnego słońca i wysokiej temperatury w jakiej biegniemy, nie jest to specjalnie zdumiewające, ale jest bardzo przykre i nieprzyjemne.
Na 22 kilometrze mówię chłopakom, że chcę zejść z trasy.
W ogóle nie chcą o tym słyszeć. "Jakie znowu zejść?!"
Mówię, że źle się czuję, że pogoda jest wstrętna, że jestem za słaba, że nie mam już ochoty, że..., że..., że... .
Nie pozwalają.
Tomek - psycholog - jak by nie patrzeć, mówi, że jeszcze do dwudziestego piątego kilometra pobiegniemy razem, a tam podejmiemy decyzję.
Ok, tuptamy.
Dreszcze są coraz silniejsze. Bała chusteczka, która przykrywa mi włosy, nic zupełnie nie daje. Termometr pokazuje, że przy asfalcie jest 47,7 stopnia Celsjusza. Zaczynam czuć lekkie zawroty głowy. Chłopcy wciąż nie pozwalają mi zejść.
Zaczynam mieć ich dość!
Ja chcę tylko grzecznie wsiąść do tramwaju i dojechać na metę, a ci męscy szowiniści po prostu mi tego zabraniają!
Świnie!
W pewnym momencie zaczynają mi lecieć łzy, i jest mi wstyd z tego powodu; Tomek (Sheng)udaje, że tego nie widzi.
Drugi Tomek postanawia mnie zmotywować, przytula, potem daje rękę, Tomek (Sheng) daje drugą i zaczynamy biegnąć razem za ręce. W tym momencie czuję, jak pęka mi imponujący bąbel na prawej stopie i to przeważa szalę!
Ja!
Już!
Nigdzie!
Nie chcę!
Biegnąć!
Chcę zejść i w spokoju pojechać na metę, a tam położyć się w cieniu.....
Czemu oni mi nie pozwalają...?!!!
Na dwudziestym piątym mówię im, że, zgodnie z umową, mieli mnie tu zostawić i biegnąc dalej.
Piotrek nie chce się zgodzić.
Mówi, że żadne tam "sama do tramwaju", że jest mi słabo, że jeszcze zemdleję, że...., i tak dalej
(zdumiewa mnie trochę opinia, że jestem za słaba na to, by pojechać tramwajem, ale mam wystarczająco dużo siły, by ukończyć maraton. Hm??).
Czuję, że narastająca od dobrej chwili presja psychiczna zaraz mnie rozsadzi.
Więc przyoblekam twarz w oblicze wyjątkowo wrednej fancy i mówię lodowatym tonem do Piotrka: "Ty i Tomek biegniecie, a ja z Tomkiem (Sheng) zostaję!" I chyba mam w oczach coś złego, bo po upewnieniu się, że mnie Tomek na pewno na trasie nie zostawi, panowie oddalają się truchtem, ponaglani moim "Dacie radę być w limicie, a ze mną nie macie na to szans. Gnajcie!"
I nikną za zakrętem.
Wtedy mówię Tomkowi, że w limicie to my się nie zmieścimy, ale że ja może z tej trasy nie zejdę.
Idziemy. Biegiem pokonujemy tylko skrzyżowania i jakieś króciuteńkie nie warte wzmianki odcinki trasy.
Rozmawiamy.
Na 35 kilometrze mija nas busik organizatorów i pada pytanie, czy chcemy wsiąść. Wtedy z mocą w głosie, zgodnym chórem odpowiadamy, że NIE!
I to jest pierwsze małe zwycięstwo. Jeszcze dwa kilometry wcześniej bym do tego busa po prostu wsiadła:)
Tuptamy, idziemy dalej, na 39 podjeżdża do nas pan w samochodzie straży miejskiej, i mówi, że limit czasu się skończył, mamy zdjąć numery i wsiąść do busa z napisem "Koniec biegu".
Żadne takie!
Numery karnie ściągamy, ale wchodzimy na chodnik i idziemy dalej.
Z busa woła do nas pani, że możemy wsiąść, na co odpowiadamy jej, że nie, dziękujemy. Nie zmieściliśmy się w limicie - trudno, ale my na tę metę dojdziemy na własnych nogach.
Pani uśmiecha się z dumą i mówi "Super, jesteście świetni":)
Koledzy maratończycy przed nami są bardziej od nas uparci, numerów nie ściągają i dalej idą środkiem jezdni, odmawiając zejścia z trasy. A my po chodniczku z numerkami w łapkach:)
Na 40 km pan, który kazał nam bezwzględnie zejść z trasy, pyta, czy kontynuujemy, czy schodzimy. Ja mówię, że kontynuujemy, a pan na to, żebyśmy wobec tego przypięli numery i wracali na trasę:))
Komedia ludzka - najpierw nas wyrzuca, a potem prosi o powrót.
Kiedy jesteśmy u wrót Stadionu, mówię do Tomka, że ja chyba sobie tę białą chusteczkę rozłożę na twarzy, bo w przeciwnym razie spalę się ze wstydu!
Tomek się ze mnie śmieje.
Robimy finisz, pani skanuje nam czas z czipów, i idziemy do swoich.
Z boku słyszę owacje i gratulacje, ale jest mi wstyd, więc rzeczywiście zasłaniam chustką twarz.
A tymczasem wyłapują nas Piotrek z Tomkiem i Rafałem, Miniaczki, chwilkę później Ola z Julcią i Piotrkiem, i szczerze nam gratulują.
Piotrek (mój) przytula mnie i mówi, że jest dumny ze mnie, że nie zeszłam z trasy i skończyłam, ja pytam ich jakie mieli czasy, i dopiero ich czasy uświadamiają mi, że ten upał niemiłosierny sponiewierał nie tylko mnie, ale wszystkich.
I to jest ten moment, kiedy odpuszczają nerwy i czuję, że zaraz padnę jak kawka na trawkę (tylko do trawki kawałek).
Wtedy to, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że cuchnę, jak i doskonale wiedząc, że czystego tu nie uświadczysz, i inni cuchną również, rozpaczliwie potrzebuje męskich ramion, które mnie przytulą: Piotrka, Rafała, Tomka, Miniaczka, Ikusi i Oli (które mężczyznami jako żywo nie są, a w dodatku są czyste i pachnące)... Wtulam się w każde z tych ramion i każdemu z nich chucham w szyję: "...., umarłam, zupełnie już nie mam siły"; i każde z nich odpowiada mi "Dałaś radę, skończyłaś, nie zeszłaś, jest dobrze"....
Cudownie, że tu ze mną są.
Wypijam kilka łyków wody, i ktoś pokazuje mi Marysię leżącą tuż obok i walczącą z udarem cieplnym.
Podchodzę do niej i do Darka, witam się z nimi serdecznie i ucinamy sobie rozmowę. I należy to rozumieć bardzo dosłownie - to jest rozmowa, a nie pogawędka.
Kilka rzeczy sobie wyjaśniamy, żałujemy, że mieszkamy na tyle daleko od siebie, że nie mieliśmy szans porozmawiać wcześniej, po czym zarówno Marysia, jak i Darek, zapewniają mnie, że nie chowają do mnie urazy.
Bogu niech będą dzięki!
Żegnamy się ze Stęclikami i z Miniaczkami i idziemy do depozytu po nasze ciuchy.
Na sali Piotrek zaczyna odpływać, więc każę mu się położyć z nogami do góry; zaczyna dochodzić do siebie.
Odbieram rzeczy, i czuję, że mi też nie do końca jest fajnie. Kładę się na ziemi i ja, a nogi wystawiam wysoko na krzesło; nie mija chwila, a z nogami do góry leży już Rafał, potem Kuba, na koniec kładzie się też Tomek.
Leżymy, nic nie mówimy, wracamy do świata żywych.
W pewnym momencie patrzę w bok, widzę naszą gromadkę na brudnej podłodze z badylami w górze i zaczynam się z nas śmiać, że niezła z nas banda czubków.
Panowie się zgadzają, leżymy jeszcze chwilkę, po czym wstajemy, idziemy na zupę i herbatę, a potem już do tramwaju (a wcześniej nie chcieli mi pozwolić!!! Chwała im za to:)), jedziemy w cudownie klimatyzowanym wagonie, w którym jest po prostu zimno i pusto. Tomek mówi mi, że kiedy biegł z Piotrkiem, po tym, jak już mnie zostawili, to jeździło strasznie dużo karetek, a Piotrek przy każdej potwornie się denerwował, bo oczyma wyobraźni widział mnie w każdej z nich. Niepotrzebnie na szczęście:)
A potem jeszcze do klasztoru, kąpanie, pakowanie, leżenie; na koniec przychodzą również wykąpani Rafał z Tomkiem, dziękujemy sobie wzajemnie za obłędną, ekstremalną dosyć przygodę, i...czas ruszać do domów, niestety:(
Mój czwarty maraton we Wrocławiu.
Koszmar!
A jednak nie przestałam go kochać:)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Marysieńka (2011-09-12,16:33): Gaba....jak Ciebie widziałam na "umarłą" wcale nie wyglądałaś, powiedziałabym nawet, że miałaś się dużo lepiej ode mnie:)) mamusiajakubaijasia (2011-09-12,16:48): No wiesz, Marysiu, gdybym chciała (i umiała) zadylać tak szybko jak Ty, to umarłabym po dwóch kilometrach. Po pięciu byłby pogrzeb:) Mam nadzieję, że dziś jesteś już w dużo lepszej formie:)) Kkasia (2011-09-12,18:50): nooo... jestem pod wrażeniem... nawet nie wiesz ile sił mi dał Twój wpis :-) myslałam wczoraj, gdy "umierałam" na dyszce w Mogilnie w upale o tych co walczą we Wrocławiu.. co tam dyszka...możesz być NAPRAWDĘ z siebie dumna!! Pozdrawiam serdecznie tdrapella (2011-09-12,20:28): Gabrysiu, wielkie gratulacje za walke. To jest niesamowite. Az wstyd mi, ze nie biegne w tym roku zadnego maratonu... stawka (2011-09-12,21:46): Gaba wielki szacun. Tam naprawdę była masakra. Marfackib (2011-09-13,07:46): Dla mnie to był też masakryczny maraton i w moim przypadku nie winię za to ciepełka na trasie :-))) Pozdrowionka :-))) mamusiajakubaijasia (2011-09-13,07:51): Ależ Marku:) Ciepełko było tylko jednym z elementów. Drugim było niewystarczające przygotowanie - niestety :) jacdzi (2011-09-13,09:03): Gaba, wytrwalas, zwyciezylas, jestes WIELKA! A tak na marginesie to chyba tak wlasnie wygladaja piekielne czelusci. Gerhard (2011-09-13,09:40): Skąd to się bierze? Po czasie, po chodniku, z numerem w łapkach, ale do mety? To głupie, ale zazdroszcze Wam tego maratonu... pa ma (2011-09-13,17:04): Uwielbiam Cię czytać, za tą pasję, która płynie z każdego słowa Twojej relacji ! Gratuluję, pozdrawiam. velvet (2011-09-13,22:26): gratulacje Gabi !Wszystko wskazuje na to ,że Wrocław przywitał Maratończyków zbyt gorąco - tak już mamy - spontan, spontan,spontan.... Truskawa (2011-09-15,12:21): Nie ten to będzie inny Gaba. :) Luzik :)
|