2011-08-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wielka Sowa (czytano: 787 razy)
7 godzin tłuczenia się po zatłoczonych, remontowanych drogach (bo Polska jest w budowie) trochę błądzenia w Ludwikowicach Kłodzkich i w końcu, w sobotnie popołudnie, dotarliśmy do pensjonatu w Górach Sowich. W niedzielę odbędzie się tutaj II Bieg na Wielką Sowę. Bieg górski na dystansie 9.4 km, z przewyższeniem 540 m. Wyścig rozgrywany jest w formule alpejskiej – czyli (prawie) cały czas pod górkę. Inną kategorią jest formuła anglosaska, gdzie start i meta mogą być na tej samej wysokości i biegnie się raz pod górkę, raz z górki. Ja jednak zdecydowanie preferuje tę pierwszą formułę. Kiedyś dwa dni z rzędu zbiegaliśmy szybko z góry (nie był to bieg górski, tak wyszło, że po wycieczce byliśmy spóźnieni na autobus więc na ostatnim fragmencie szlaku trzeba było mocno ‘przygazować’). Tak mnie po tych zbiegach bolało kolano, że przez pół roku miałem problem z chodzeniem po górach (szczególnie ze schodzeniem). Obawa przed odnowieniem kontuzji pozostała.
W niedzielę rano stawiłem się na terenie ośrodka Harenda, skąd mieliśmy wystartować. Do biegu zgłosiło się 135 zawodników. Start o godz. 11. Najpierw mała rundka po terenie ośrodka, potem już coraz bardziej pod górkę… Pierwsze 2.5 km – bułka z masłem, ale dalej zaczął się taki podbieg, że czułem się jakby moje płuca skurczyły się do wielkości czereśni. Dyszę, sapię a tlenu cały czas brakuje. Chwilami podbieg zamienia się w podejście i te chwile pojawiają się coraz częściej; i tak przez kolejne 2.5 km. W środku tego podbiegu czekał na mnie zbunkrowany wcześniej pomiędzy sztachetami płotu bidon z isostarem. Miałem pociągnąć trzy łyki i wyrzucić go, ale jak się dorwałem do picia to nie mogłem się z nim rozstać. Na tym odcinku trasa wznosiła się pod kątem 12°. Po minięciu schroniska Orzeł wreszcie wypłaszczenie, a nawet lekko z górki. Biegnąc w małej grupce dotarliśmy do schroniska Sowa – tutaj znajdował się pierwszy punkt z napojami, a kubeczki z piciem zawodnikom podawała moja Agnieszka. Miała też dla mnie drugi bidon z isostarem. Chwyciłem go i też się z nim nie rozstałem aż do mety. Dalej biegło mi się rewelacyjnie. Trasa już w większości prowadziła przez las więc był miły cień. Wyprzedziłem kilku biegaczy, minąłem kolejny punkt z wodą, wyprzedziłem jeszcze dwóch i zaczął się już ostatni podbieg na Wielką Sowę. Nie było tak ciężko jak wcześniej, a dodatkowej energii dostarczyła mi tabliczka: „meta – 300 m”.
Na metę wpadłem uradowany jak dziecko. Agnieszka już czekała, bo ze schroniska Sowa można było dość szybko dostać się na szczyt zielonym szlakiem. Za metą woda, napoje izotoniczne, ciastka, banany. Dla zawodników darmowe wejście na wieżę widokową, z czego oczywiście z przyjemnością skorzystałem. Po krótkim odpoczynku wracamy do Harendy (posiedziałbym sobie tam jeszcze, ale na 13:30 zaplanowana była dekoracja debeściaków i loteria). Na bardziej strudzonych zawodników na asfalcie czekał autokar, który podwoził do ośrodka. My jednak wróciliśmy spacerem.
Zająłem 74 miejsce na 135 zawodników z czasem 56:46. Najlepszemu zawodnikowi pokonanie trasy zajęło 37:08. Nie wiem jak mogę ocenić mój wynik. Bieg górski to jednak inna bajka niż ściganie się na szosie, poza tym miał być to bieg for fun, bez zbytniego napinania się. Wyniku zatem nie oceniam, a z udziału jestem bardzo zadowolony.
W Harendzie obiad, piwko, grzanie ciał na słońcu i na koniec jeszcze miła niespodzianka – wylosowałem puszkę z proszkiem Enervit. Teraz kolejne piwko, powrót spacerem do pensjonatu, a tam już „przełączyliśmy się” na wino.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |