2011-07-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Sportowy tydzień - cz. 3 - Mazury (czytano: 725 razy)
Z gór wróciliśmy w środę, a już w piątek byliśmy w drodze na Mazury. A co! Jak wakacje to wakacje. Poza typowo mazurskim wypoczynkiem, plan za-kładał oczywiście bieganie w mazurskich okolicznościach przyrody. Miałem nieodpartą chęć przebiegnięcia trzydziestki. Ostatnio, ze względu na ból biodra miałem problem z dłuższymi biegami, ale skoro od tygodnia na bioderka nie narzekam, no to chyba czas najwyższy na porządne wybieganie. W połowie drogi ze Spalinogrodu do Kałęczyna na Mazurach, uzmysłowiłem sobie, że zapomniałem pasa na bidon. Przejeżdżając przez każde większe, czy mniejsze miasteczko rozglądałem się za jakimś sklepem sportowym – ale gdzie tam, bez szans. Spożywczaki, przemysłowe – a i owszem, ale sportowy… „Nic to” – myślę – „wyskoczę jutro do Szczytna lub Mrągowa i może uda się gdzieś kupić”.
Po przyjeździe od razu sprawdzam w necie, gdzie jest najbliższy go-sport albo decathlon – no tak… w Warszawie. Namierzam za to jakieś inne sklepy sportowe. W sobotę od rana wiszę na telefonie i próbuje się dowiedzieć, czy mają w sprzedaży takie gadżety biegowe. W Szczytnie nie mają, a do Mrągowa nie mogę się dodzwonić. Trzeba sprawdzić osobiście. Przy okazji przejadę się po lokalnych szosach i lasach i wybiorę sobie jakąś trasę do pobiegania. W Mrągowie znajduję dwa sklepy – niestety w żadnym nie ma pasów. Wracam zły. Po drodze testuję leśnie drogi. Mniej więcej mam wytyczoną trzydziestkę – trochę po asfalcie, trochę przez las. Po powrocie bardziej mam ochotę na obiad niż na bieganie. Ten dzień jakoś mi się rozregulował. Udało się przynajmniej rozwiązać problem transportu bidonu i żelu: Agnieszka pojedzie ze mną na rowerze i będzie moim suportem technicznym. Po obiedzie jest już jednak za późno na dłuższy bieg; do siedzenia w jeziorze zniechęca brzydka pogoda (brzydka do plażowania, dobra do biegania), na dodatek elektrownia wyłą-czyła prąd – ze wszystkim pod górkę. Żeby jednak zrobić coś konstruktywnego – wsiadam w samo-chód, jadę do lasu i planuję przebiec tam spokojną dyszkę. Na początku biegło się fajnie, ale po chwili zaczęły mnie nawiedzać jakieś niepokojące myśli: „a jak ukradną samochód, albo wybiją szybę… (a w bagażniku moje Brooksy sobie leżą)”. Tak się zaczynam stresować, że zawracam w kierunku samochodu. Dobiegam – wszystko w porzo, biegnę więc dalej – 2 km i znowu wracam do samochodu, i tak kilka razy. Po 11 km kończę bieganie. Z daleka odbezpieczam samochód, przebiegam przez rój czekających na mnie komarów i bez zatrzymywania się wpadam do środka. Przez szybę obserwuję smutne miny komarów – „a nie będziesz się rozcią-gał?” – pytają… „Tyle czekałyśmy i co, mamy iść spać na głodniaka?”.
Sobota jakaś taka rozlazła była, ale za to niedziela zaplanowana co do minuty. Pobudka z budzikiem, śniadanie, relaks, rozgrzewka, Agnieszka z bidonami na rower, a ja bieguśem po 30 km. Najpierw szosą na Mrągowo – z Kałęczyna do Rybna – 6.5 km. Potem w prawo, przez las do Ganta. Za Gantem półmetek i z powrotem tą samą trasą. Aga dzielnie asystowała mi na rowerze. Pierwsze 22 km biegło mi się spokojnie, w dobrym tempie, bez żadnych problemów. Ostanie 8 km – jak by mi ktoś prąd odciął. Tak jak wcześniej bez problemu trzymałem się poniżej 5 min / km – tak teraz muszę walczyć aby nie przekraczać 6 min / km. Ciągną się te kilometry w nieskończoność. Szkoda, że zaproponowałem Agnieszce, żeby sobie szybciej wróciła do domu - przydałaby mi się teraz do podtrzymania tempa. „Byle do zakrętu”, „byle do górki” – motywuję się. Ale za zakrętem widać kolejny zakręt, a za górką – kolejną górkę. Spoglądam na Garmina co kilkadziesiąt sekund. Odliczam już nie kilometry, ale metry… Jeszcze trochę… Na ostatnim kilometrze podrywam się do walki. Kończę z czasem 2:35. Smak pochłoniętego dwoma łykami piwa wynagradza wszystkie cierpienia. Idę teraz do jeziora wymoczyć sobie nogi. A do Spalinogrodu wrócimy jutro ‘skoroświt’. Dzisiaj już tylko relaks (w deszczu).
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |