2011-05-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Highway to Hel (czytano: 3092 razy)
ZAWSZE chciałem TO zrobić! ZAWSZE – czyli od zeszłego roku, kiedy to rozpocząłem przygodę z bieganiem; a TO – czyli przebiec Mierzeję Helską (zwaną popularnie, acz błędnie, Półwyspem Helskim).
Jeden z majowych weekendów spędzamy z Agnieszką w Trójmieście. Zastanawiamy się gdzie pobiegać: deptak pomiędzy Sopotem a Gdańskiem – raczej nie - dużo ludzi, tłoczno; to może w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym – też nie – nie znam tutejszych tras, a dzisiaj chcę się zmierzyć z ‘konkretnym’ dystansem. Wybór pada na Mierzeję Helską.
Parkujemy we Władysławowie. Jest 12:30. Pogoda przewyśmienita – ok. 14°C, zachmurzenie średnie, wiatru brak. Rozgrzewamy się i ustalamy plan gry: Agnieszka pobiegnie do Chałup i z powrotem; ja planuję nawrotkę za Kuźnicą lub w opcji B – wycieczkę aż do samego Helu. I od razu po starcie wiem, że ziści się opcja B.
Trasa jest cudowna: praktycznie pusta ścieżka rowerowa (jest jeszcze przed sezonem - więc na drodze mija mnie zaledwie kilku rowerzystów, rolkarzy i spacerowiczów), przepiękne widoki na Zatokę Pucką i zapach morza… Po 7 km jestem w Chałupach. Na kempingach surferów jeszcze niewiele się dzieje – cisza i spokój. Kolejne 5 km i jestem w Kuźnicy. Patrzę na zegarek – 1h03, funkcje życiowe w normie, uśmiech na twarzy jest – lecimy dalej! Mijam smażalnię „Dawid” i uśmiecham się jeszcze bardziej na myśl o wieczornej rybce i złotym, procentowym ‘izotoniku’. Tymczasem drogowskaz dla rowerzystów z napisem „Jastarnia - 8 km” zachęca do dalszego biegu. Mijam port rybacki i małe molo, wybiegam z miasteczka i zaczynam odliczać kilometry do Jastarni: 8…, 7…, 6…
Zaczynam się zastanawiać, jak ja wrócę z Helu – no raczej nie na piechotę… „Spokojnie” – myślę, „jakoś to będzie – albo busika złapię, albo ciuchcią wrócę, a w ostateczności będę łapał stopa”. 5…, 4…., 3…. Wypatruję niecierpliwie Jastarni. Zaczyna pojawiać się lekkie zmęczenie. Kilka łyków isostara i porcja żelu energetycznego daje zastrzyk energii. Niestety, wyjeżdżając rano z Sopotu zapomniałem spakować żele isostara i po drodze do Władysławowa kupiłem Xenofit carbhydrate gel – ohyda rzadkiej klasy. No ale jak się nie ma co się lubi to się łyka co się ma. 2…, 1…, 0… JASTARNIA.
Jastarnia liczy 4 tys. mieszkańców, w środku lata, na jednego mieszkańca przypada ponad 30 turystów. Co innego teraz – puste chodniki, puste drogi – po prostu komfort. „No teraz to już z górki” - myślę, „zostało tylko 12 km”. Na stoperze 1h46. Kolejny cel – Jurata, tylko 3 km. Za Jastarnią mierzeja zaczyna się gwałtownie rozszerzać (najwęższe miejsce ma 150 m. a najszersze, na cyplu – 3 km). Ścieżka przebiega środkiem lasu, nie widać już morza. Trochę inny klimat, ale doznania „krajobrazowe” nadal wysokiej klasy.
Przebiegam przez Juratę. Satysfakcja miesza się ze zmęczeniem. Na twarzy oprócz uśmiechu coraz więcej potu. Kończy się isostar. Trasa zaczyna być lekko pofałdowana. Oddech staje się cięższy (nogi jakby również). Ale nadal jest fajnie. :-) Zaczynam nucić sobie kawałek AC/DC:
I"m on the highway to hell
On the highway to hell
Highway to hell
I"m on the highway to hell
No stop signs, speed limit
Nobody"s gonna slow me down
Like a wheel, gonna spin it
Nobody"s gonna mess me round
(…)
Garmin w końcu pokazuje 30 km. Czas: 2h39. Lada moment powinienem zobaczyć tabliczkę z nazwą miejscowości. Biegnę jeszcze kilometr, i jeszcze jeden – w końcu jest – widzę ją – tablica z napisem „Hel”. Napis tłumaczę sobie na: „Jesteś debeściak!”, „Yes, you can!” Zatrzymuję stoper: 32 km, czas: 2:49:40. Rozciągam się. Marzę o jakimś sklepie. Myślę o wodzie i jakiejś przegryzce, ale po raz pierwszy myślę też o tym, że jestem przygotowany do maratonu. Czuję, że mógłbym biec dalej… Ten bieg potwierdził, że spokojnie mogę myśleć o wrześniowym maratonie w Warszawie (mam nadzieję, że tym razem żadna kontuzja nie pokrzyżuje moich planów).
Jeszcze 1,5 km spaceru i dochodzę do dużego supermarketu. W środku miło i chłodno – klimatyzacja. Kupuję wodę mineralną, coś do przegryzienia. Chusteczki odświeżające zastępują prysznic. Siadam w parku. Uśmiecham się do słońca, a słońce do mnie. Wracają siły. Na stacji PKP Hel kupuję bilet do Władysławowa. Pociąg będzie za pół godziny. Wracam kolejką i tym razem na siedząco podziwiam krajobraz Mierzei Helskiej. We Władysławowie spotykam się z Agnieszką. Jedziemy na zasłużoną rybkę i piwo.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |