2010-11-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Gdzie ten rekord? (czytano: 193 razy)
Czuję progres. Bez problemu zaliczam kolejne treningi z tabeli Skarżyńskiego. Mało tego: od czasu do czasu dorzucam 5 trening w tygodniu. Z wydłużaniem zasięgu też nie mam problemu. Pamiętam jak jeszcze niedawno z dużym trudem walczyłem o każde 100 m powyżej 10 km, a teraz wybieganie 20 km staje się normą. Treningi biegowe uzupełniam też ćwiczeniami siłowymi. Chyba nadszedł czas pomyśleć o lepszym wyniku na 10 km. Ten wynik z Krynicy jakoś nie daje mi satysfakcji. Jak komuś mówię jaką mam życiówkę, uczciwie dodaję, że trasa „to trochę z górki była”. Okazja na lepszy wynik nadarzyła się w Dzień Niepodległości.
W tym dniu w Warszawie WOSiR organizuje XXII Bieg niepodległości. W pakietach startowych uczestnicy dostają czerwone albo białe koszulki. Przed startem biali ustawiają się z prawej strony a czerwoni z lewej. W ten sposób powstaje żywa biało czerwona flaga. Sympatyczny akcent nawiązujący do charakteru imprezy.
Wszystko mi mówi że jestem gotowy złamać 46 min: dobry wynik w Biegnij Warszawo (mimo tłoku i rozwiązanej sznurówki), solidnie przepracowany ostatni miesiąc, sprzyjająca pogoda, rywalizacja z Witkiem (z pracy), który kręci podobne czasy (będzie się z kim pościgać). Poza tym, to już raczej ostatnia szansa w tym sezonie. Nie ma zmiłuj się – musi być życiówka!
Na starcie są strefy czasowe, więc ustawiam się tam, gdzie moje miejsce. „Bardzo fajnie” – myślę „od razu będzie można pobiec własnym tempem”. Jestem solidnie nabuzowany, ale w skupieniu czekam na wystrzał. No i poszły konie po betonie. Biegnę po rekord. Trasa prosta, praktycznie bez zakrętów tylko z jedną nawrotką przy SGH. Tłoku nie ma. Jest ok., damy radę! Biegnę, biegnę, biegnę i coś czuję, że trochę brakuje mi mocy. Chcę przyspieszyć – nie za bardzo wychodzi. Buty jakby kleiły mi się do asfaltu. Na dodatek food-pod Garmina trochę przekłamuje mi dystans. Pierwsze oznaczenie odległości na trasie zobaczyłem dopiero na 3 km. Garmin w tym momencie pokazywał sporo więcej. Przed nawrotką mogłem sobie popatrzeć na czołówkę wyścigu, która pędziła już w drugą stronę. Widok gości mknących prawie 2 razy szybciej ode mnie jakoś mnie nie podbudował. Na półmetku wiedziałem, że już nic dobrego tutaj nie wykręcę. Starałem się tylko dowieźć do mety, ale co się podczepiłem pod któregoś z biegaczy, to ten zaraz się ode mnie oddalał. Co chwila ktoś wyskakiwał zza moich pleców i raźno mknął do mety zostawiając mnie z tyłu.
Na metę wpadłem z czasem 49:11. Długo analizowałem co się stało: może za szybki początek był, może to po prostu nie mój dzień, może jedno i drugie… Na pocieszenie Witek skończył z trochę gorszym czasem. ;-) Czego się nauczyłem tym razem: tego, że nie na każdych zawodach poprawia się swoje czasy.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |