2007-09-08
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Pyrrusowe zwycięstwo, czyli maraton w Świnoujściu (czytano: 1745 razy)
Wydawało mi się, że tak udany Maraton Świnoujście – Wolgast zakończył moje kłopoty zdrowotne i dał iskierkę nadziei na dobry wynik w Koszycach a potem w Kaliszu. Wydawało mi się. Przez chwilę. Potem przyszedł kolejny ból, jeszcze bardziej czarne myśli i rezygnacja z ambitnych planów. Z wszystkich planów. Przynajmniej w tym roku.
28. Międzynarodowy Maraton Uznamski, bo tak się ta impreza nazywa, na pewno przejdzie do historii z kilku powodów. Myślę rzecz jasna o historii mojego biegaństwa, biegactwa, czy jak to co robię od ponad 3 lat można nazwać. Bo z różnych powodów słowem „bieganie” to trudno określić. Przede wszystkim było zimno i mokro. Bardzo mokro. Tak bardzo, że już po 20 km po raz drugi stanąłem pod drzewkiem, mimo że niemal nic nie piłem. Nie licząc serwowanej przez Niemców gorącej owocowej herbatki. Ulewa, a w efekcie mokre niemal od startu spodenki i koszulka, pozostawiły też na moim ciele różne ślady. Kto biegał w deszczu, wie o czym mówię. W Świnoujściu startowałem wcześniej dwa razy i zawsze był upał. Piotrek, którym tym razem mi towarzyszył, finiszował w Wolgast po raz siódmy. Do tej pory zawsze w gorącym słońcu. Tym razem było więc naprawdę inaczej.
Żeby nie popaść w totalny pesymizm, trzeba zauważyć, że pogoda, tak fatalna dla turystów i kibiców, jednak sprzyjała szybkiemu bieganiu. To znaczy każdemu zależało na tym, aby jak najszybciej znaleźć się w suchej i ciepłej szatni. Mnie także. Ponieważ po przerwie przeznaczonej na kurację łydki wznowiłem bieganie dopiero na początku sierpnia i w tym czasie pokonałem zaledwie 200 kilometrów, cel miałem skromny: połamać 4 godziny. A jak dobrze pójdzie to nawet 3:45. I wcale nie była to fałszywa skromność, jeśli weźmiemy pod uwagę, że między 10 a 25 km czekało na mnie blisko 40 podbiegów, a kilka najtrudniejszych trzeba było pokonać przed samą metą.
Zacząłem delikatnie – 5 min/km. No, może troszkę szybciej. Dopingowany przez Staszka G. z Bielska. Na 10 km okazało się, że przeciętną mam całkiem, całkiem, a konkretnie 4:43/km. Dalej było nieco wolniej, ale te podbiegi.... Pod górkę było spokojne: tup, tup. Z górki starałem się zbiec nie łamiąc, nie skręcając sobie nóg, oszczędzając kolana. Mimo deszczu do biegu zachęcali turyści, głównie Enerdowcy, ale kilka razy usłyszałem też swojskie: Dalej Kalisz! Drugą dziesiątkę pokonałem po 5:00/km a trzecią o sekundę wolniej. Było OK. Od 30 km trasa wypłaszcza się, biegnie asfaltem, ale wcale nie jest lżej, bo te cholerne górki na dłużej pozostają w nogach. Jako takie tempo udawało mi się utrzymać, bo kilkaset metrów przed sobą widziałem Leszka z Koła, z którym często się ścigam. Nie udało się go dogonić, ale był tuż, tuż. Mniej więcej na 39 km dogoniłem innego towarzysza maratońskiego Witka, który już chyba miał dość. W każdym bądź razie bardziej niż ja. Coś tam tylko za mną krzyknął, chyba nawet sympatycznego, J, ale o podłączeniu się do finiszu nie było mowy. Mnie uskrzydlała myśl, że połamanie 3:30 jest bardzo blisko. Każdy kto wbiegał do Wolgast, wie jak trudno jest w końcówce przyspieszyć. Najpierw dłuuugi podbieg przed miastem, potem na most i wreszcie uliczkami. I gdy wydaje się, że już gorzej być nie może, górka przed samym stadionem. Tu już naprawdę stawiałem stopę za stopą, jakbym chciał „na stópki” odmierzyć brakujący dystans.. Za to na stadionie rozwinąłem skrzydła i – jak twierdzą bezpośredni obserwatorzy – ostro finiszowałem J. Efekt – 3:29:23. Zaledwie 14 sekund gorzej niż 2 lata temu. Jeszcze tylko gratulacje dla Marinero (znów pobił życiówkę)!, IB (wygrała połówkę), chrupków, czyli Tadzia i Piotrka, który dobiegli do mety, piwko, grochówka, wurst, który ląduje w śmieciach i do Polski.
***
Wesoły nastrój ze zwycięstwa nad sobą opadł 24 godziny potem. Po długiej jeździe autem, ledwo wyczołgałem się z kabiny. Bolała mnie kość ogonowa. I nadal boli. Tak, że o bieganiu, szczególnie szybkim, mogę sobie pomarzyć. Przez ten tydzień udało się zrobić jeden trening, po którym leżałem i kwiczałem. Wygląda na to, że bez interwencji lekarza się nie obejdzie. Cokolwiek by mi nie zaaplikował, wczoraj podjąłem decyzję, że odpuszczam Koszyce. A tym samym także przyszłoroczny Londyn, bo bez poprawienia życiówki o półtorej minuty, nie mam co marzyć, że Angole przyjmą moje zgłoszenie. A niech to szlag!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |