2011-03-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zły przyjaciel Kaczor (czytano: 445 razy)
Są takie dni gdy facet musi się sponiewierać. Najczęściej związkiem chemicznym C2H5OH i jego smakowymi pochodnymi. Jeden szuka okazji, drugi okazji nie potrzebuje, jeszcze innego okazja sama znajdzie. Mnie co jakiś czas dopada wariant trzeci. Tak też było niespodzianie w piątek i przeciągnęło się lekko na dzień następy. Pobudka ok. godz. 9 w sobotę nie należała do najprzyjemniejszych, a przede mną jawiła się jeszcze wizja pracy po południu.
Oczywiście mogłem zapomnieć o porannym treningu. Rozruch był bardzo powolny. Najpierw na leżąco ocena strat, później na siedząco sprawdzanie wpływu ruchu obrotowego ziemi na coś co siedziało mi pod czaszką. Bilans nie wypadł najgorzej więc ostrożnie postawiłem się do pionu i podreptałem do kibelka w wiadomym celu. Po załatwieniu najpilniejszych potrzeb należało się zastanowić co począć z tak rozpoczętym dniem. Trening jak wyżej nadmieniono odpadał. Nic konkretnego jednak nie wymyśliłem ale kłaść się już nie zamierzałem. Poranna toaleta nieco mnie odświeżyła, śniadanie nie bardzo chciało przejść przez gardło, więc pozostawały płyny oraz "hepatil" na sponiewieraną wątrobę i magnez na resztę. Muszę przyznać, że trochę pomogło, na tyle, że zaczynałem się zastanawiać poważnie czy jednak nie pójść potruchtać. Ostatecznie jednak się poddałem postanowiłem jednak, że moim treningiem będzie dzisiejszy powrót z pracy na własnych nogach.
Jak postanowiłem tak zrobiłem. W okolicach południa zostałem miłosiernie podrzucony przez moją kochaną "połówkę" (tym razem bez procentów) pod firmę z reklamówką, w której było wszystko potrzebne na powrót. Praca przebiegła szybko i w miłej atmosferze. Tuż po niej szybko przebrałem się w ciuchy biegowe, cywilne wrzuciłem do plecaczka, plecaczek na plecy i ruszyłem. W związku z syndromem dnia poprzedniego postanowiłem, że bieg będzie powolny, spokojny i o ile to możliwe bez mocnych akcentów. Zdanie zacząłem zmieniać stosunkowo szybko, mniej więcej po pięciu minutach biegu. W związku z w/w syndromem zapomniałem o jeszcze jednym rytuałem, bez którego nie można łagodnie przejść przez kaca. Wkrótce po rozpoczęciu biegu odezwała się zapomniana "kackupa" i to przypuszczalnie w wersji luźnej. Środek miasta, raczej część nieturystyczna, brak toalet, stacji benzynowych i marketów. Krok wydłużył się w sposób naturalny, światła czerwone na przejściach przestały mieć większe znaczenie. Tarahumara tudzież zwolennicy free city running byliby ze mnie dumni. Jedyne co mnie spowalniało to niewątpliwie powiększona wątroba i ewentualna wizja kolki. Bieg przekształcił się w wyścig po możliwie najkrótszej trasie praca-dom...
Udało się. Okazało się, że Toruń nie jest taki wielki a trasa którą pokonuję codziennie samochodem ma zaledwie 7,5 kilometra w swej najkrótszej wersji. I co najważniejsze w razie potrzeby mogę ją pokonać szybciej lub w podobnym czasie jak stojący w korkach samochód. Człowiek jednak ciągle może zadziwić sam siebie... Przez resztę dnia nie wystawiłem już nosa z domu.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |