2011-03-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| wiatr we włosach (gdybym je miał) (czytano: 487 razy)
Wchodzę ja sobie wczoraj do tego mojego fitness klubu – przedziwnego świata substytutów prawdziwego treningu, ubrany w lekkie i przewiewne, szałowe ciuszki o charakterze startowym, z ręczniczkiem i butelką wody wyglądając jak każdy snob, który się tam mniej lub bardziej przypadkowo szwęda i … okazuje się, że wszystkie 8 bieżni mechanicznych (tyle jest w wentylowanej sali) jest zajęte. Nie byłoby w tym nic dziwnego (ostatecznie mamy przecież erę kultu ciała), gdyby nie fakt, że te 8 osób, które opóźnia mi trening, nie biega tylko łazi! No wiecie, kurna, maszerują sobie. Możecie sobie to wyobrazić? Wszyscy! Ok. wyobrazić to sobie można, ale już na bank nie da się tego zrozumieć. Po jaką cholerę fatygujesz się do klubu, skoro chcesz sobie tylko pochodzić po bieżni (dodatkowo gapiąc się w mały ekranik zamontowany tuż przed nosem na urządzeniu)? Nie kumam, a wiecie dlaczego? Bo 4 z tych 8 osób skończyła chodzić po bieżni w ciągu 15 minut (pokonany dystans 1,2 – 1,5km) a reszta od 5 do10 min później! Oczywiście nikt nie spróbował maszerować pod jakąkolwiek pochyłość. To było tak niesamowite doświadczenie, że później biegnąc, obserwowałem kilka z tych osób, jak sobie poczynają dalej. Okazuje się – wniosek wysnuty na podstawie oceny sylwetek - że większość z nich ewidentnie przychodzi do klubu, żeby spalić kalorie. No więc jeśli im się wydaje, że bieżnia mechaniczna jest takim magicznym urządzeniem, iż samo nań patrzenie likwiduje nadmiar tkanki tłuszczowej, to (po formie ich treningów sądząc) nie zdają sobie sprawy, że są w konkretnym błędzie. Nie dość, że 10-15 minut spokojnego marszu nic nie daje (ani w sensie poprawy kondycji ani spadku wagi) to na dodatek po bieżni mechanicznej idzie się i biegnie dużo łatwiej niż na zewnątrz. Przez następne 30-45 minut, większość tych ludzi się po prostu błąkała bezmyślnie po klubie siadając na chwilę na rowerek (szybkie rezygnacje, bo na rowerkach nie ma ekraników), czytając gazetę przez 3 minuty na steperze i machając bez ładu i składu jakimiś wybranymi na chybił trafił przyrządami w sekcji klubu zwanym - siłownia. I to, mimo faktu, iż „na stanie” klubu było aż troje trenerów i dietetyk, służących fachową poradą w każdej chwili (wliczone w cenę karnetu). Najlepsze jest to, że 2 z tych osób kojarzę z osiedla i z wrodzonej mojej wredoty, gdy wyszły, pofatygowałem się do okna, żeby upewnić się, że zaliczają się do najprawdziwszych z prawdziwych debili i hipokrytów. Dlaczego tak surowo? Bo, po tym niezwykle wyczerpującym spacerze na bieżni w tempie 5km/h przez kilkanaście minut wpakowały swoje przytęgawe dupska w samochody i przejechały się na drugi koniec osiedla, czyli tak gdzieś kilometr. Gdyby pofatygowały się z domu pod fitness klub, popatrzyły na niego i wróciły z powrotem, miałyby lepszy trening niż ten, który praktykowały przez godzinę na tych bajeranckich urządzeniach do ćwiczeń siłowych i aerobowych. Na moje oko spaliły więcej prądu i benzyny niż kalorii i jeszcze bezsensownie zużyły wodę, kąpiąc swoje przecież w minimalnym nawet stopniu nie spocone ciała.
Dziś po 36 dniach przerwy (biadoliłem ostatnio na blogu, że z powodów zdrowotnych), wydostałem się z klubu i odbyłem w końcu trening na zewnątrz. To niesamowite jak bardzo przez te 5 tygodni zatęskniłem za ulicznymi chodnikami, nierównym asfaltem i błotem na alejkach parkowych. Zalecano mi bym lekko potruchtał (sorry trenerze), ale byłem momentami w stanie takiej euforii, że już po pierwszym kilometrze leciałem jak popadnie. Biegam już wprawdzie od tygodnia, ale tylko po bieżni mechanicznej. Jest to tak nudne, że człowiek włącza sobie jakąś prędkość i przebiera tępo nóżkami wymyślając obelżywe uwagi pod adresem innych ćwiczących, żeby się jakoś zmobilizować do kolejnych, nieznośnych minut ćwiczeń. Na dodatek takie postępowanie kompletnie zabija poczucie tempa. I dziś kiedy wydawało mi się, że biegnę tak wolno, że zaraz się przewrócę to Garmin uparcie twierdził, że pokonuję akurat kilometr w 4:30. Dawno nie miałem takiej frajdy z biegania. To była taka prawdziwa zabawa biegowa. Nie odpuszczałem błotu, badylom, żadnemu krawężnikowi, mostkowi i czerwonym światłom. I jeszcze ta wiosenna pogoda – dosłownie byłem smutny, że rozsądek w końcu nakazał zakończyć trening, żeby jednak nie przeforsować tej wracającej do swojej dawnej świetności nogi (a co! Dziś uwielbiam je obie, choć dalej twierdze, że są za grube). Normalnie mógłbym płacić za to, żeby już więcej nie biegać pod dachem i nie oglądać tych leniwych, oszukujących się grubasów, nawet jeśli na ekranach przy bieżniach jest włączony Eurosport. Teraz czekam tylko na czwartek, kiedy to mam zaplanowaną sesję prędkościową. Aż nie wiem od czego zacząć? Taka radocha, taki wybór – czterysetki; czy może kilometrówki; czy może progowe piętnastominutówki? Kurcze, do tego mam nadzieję, że będzie …padać!
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga dziesiatka (2011-03-01,20:20): hehehe... Wróciłeś:-))) Dobrze!
|