2011-01-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| spóźnione podsumowania (czytano: 858 razy)
Jak człowiek jest chory, to oprócz tego, że oczywiście mniej lub bardziej cierpi, siedzi w domu i się nudzi. Czyta, śpi, popija rosołek lub herbatkę malinową, gapi się w telewizor, rozwiązuje krzyżówki, sudoku i co tam jeszcze. Jak biegacz jest chory, to stoi przy oknie i wzdycha, układa przeprane ciuszki biegowe równiutko na półkach, segregując je nie tylko według ich przeznaczenia, ale nawet kolorami oraz czyści swoje zaniedbane ostatnio buty (do trzech razy pod rząd). I myśli – na jak długo wypadnie z reżimu treningowego, jak na tym ucierpi forma i czy da się odrobić jeszcze zaległości, by wskoczyć z powrotem, w to samo miejsce planu treningowego, ułożonego pieczołowicie do głównego startu wiosennego. Myśląc sobie o tym, biegacz wyciera spływające z otworów nosowych gile - 1024 kolejną i już lekko sfatygowaną chusteczką higieniczną.
No niestety w niedzielę załatwiłem się na cacy. Mam już trzeci dzień gorączkę, której nie chce zbić nawet 500mg Paracetamolu. Kaszel rozszarpuje oskrzela a mięśnie całego ciała bolą tak, jakby zostały obite przez stu oszalałych kiboli Arki. Ale nic to. W zamian, od wczoraj mam znów Internet – czekałem na podłączenie raptem 13 dni (szybciej podłączają nawet w Demokratycznej Republice Kongo). A ponieważ się nudzę, zacząłem podsumowywać zeszłoroczny sezon biegowy. Tak, wiem, że z deka późno na to, ale wcześniej jakoś nie było okazji. I jak już tak zacząłem przeglądać swoje zapiski, najciekawsze w tym wszystkim wydały mi się starty – a było ich w 2010 - trzydzieści i osiem, na sumę blisko 750km. O czym warto wspomnieć? Ja myślę (wycierając gile…uuuu…tej chusteczce już podziękujemy), że wymienię tu biegi, podzielone tylko na dwie kategorie: te najbardziej fajowe z fajowych (bo wszystkie przecież są fajowe) i te, w których zaliczyłem największe wtopy. A więc wygląda to tak:
W kategorii Fajowych mamy:
1) Crossmaraton Darżlubski – malutki, koleżeński maraton rozgrywany w cudnym lesie w okolicach Wejherowa. Startuje się w parach, co zdecydowanie uatrakcyjnia rywalizację i powoduje, że przez całą trasę ma się z kim gadać. Oczywiście ze strony organizacyjnej jest zapewnione niezbędne minimum i to ściąga na start ludzi zainteresowanych tylko bieganiem, a nie jakieś zrzędy i marudy. I to jest wielki plus, bo w efekcie atmosfera jest genialna. Trasa jest świetna, gdy stawka się rozciąga i już nie widać nikogo w oddali, to człowiek ma wrażenie, że biegnie sobie zupełnie w nieznane. Na mecie swojskie klimaty przy grillu.
2) Od Zmierzchu Do Świtu (edycja letnia – krótsza) – przesympatyczne bieganie w kółko do oporu (własnego) lub świtu. Nic dodać nic ująć. Można sobie zrobić ultra wedle uznania. Koleżeńska impreza o charakterze hmm święta biegowego? Oczywiście na starcie same biegowe świrusy i zakrętasy. Organizacja jest taka, jakby własna mama… Śniadanie mistrzów nie do opisania.
3) Perła Paprocan – byłem już dwa razy i zamierzam więcej. Jedna z moich ulubionych tras do biegania w Polsce. Gdyby przewieźć kogoś z zawiązanymi oczami na start i tam mu je odsłonić, nikt nie powiedziałby (poza rdzennymi), że jest w Tychach. Prześliczna trasa dookoła jeziora, trochę crossowa i w ¾ po lesie (4 rodzaje nawierzchni plus często błotko). Pełna radocha i luz. Dystans co 7km do wyboru. Na stołach masa smakołyków od serdecznych ludzi. No i pełen entuzjazm startujących, rywalizacja jakby na dalszym planie.
4) Maraton Kukuczki - no, to już, w odróżnieniu od trzech wyżej wymienionych imprez, zawody pełną parą – czipy, szybkobiegacze itp. Maraton zorganizowany przy biegu 48 godzinnym, więc jak się wcześniej przyjedzie, można pooglądać prawdziwych masakratorów i pokibicować np. Oli Niwińskiej. Trasa maratonu wytyczona na Muchowcu, ciekawa, wymagająca – odcinkami lasek, a w nim podbiegi, czasem podziurawiony asfalt. Dystans też w zasadzie do wyboru, co rundę o długości 4,2km. Maraton ma oczywiście ich 10 i co dziwne wcale taki układ się nie nudzi. Dużo startujących młodych ludzi z AWF. Można spotkać prawdziwe sławy sportu oraz niestety zrzędy typu: … taki ch...y pakiet startowy! (za 20zł)
5) tu miałem rozterki, bo należy wyróżnić Czteroetapówkę na 100km w Zamościu, ale też nie mógłbym spać spokojnie, gdybym nie napisał w tym miejscu o Zimnarze Jelcz-Oława. Zatem równorzędnie potraktuję te zawody. Zamość wiadomo, super sprawa pod kątem rywalizacji, nietypowy dystans, mocne wyzwanie dla nóg i głowy. Zimnar, to z kolei, takie rodzinne (lokalna dolnośląska społeczność biegowa) cotygodniowe zloty w niedzielne poranki. Rywalizacja koleżeńska, ale jak kto chce, to bardzo zacięta. Obie imprezy bardzo, bardzo polubiłem.
W kategorii Rafała Wtopy Roku 2010 wyróżniamy:
1) Cracovia Maraton – trzy miesiące przygotowań, dwa dni przed startem pierwsze oznaki przeziębienia, noc przed zupełnie nieprzespana – efekt: nieudana, zupełnie nieudana próba ataku na 3:20. I choć do 30km była jeszcze średnia 4:50/km (co dawało 3:23) to potem jeden z najgorszych kryzysów i kurcze w życiu, a na końcu wynik blisko 20min gorszy od zakładanego. Sajgon.
2) Półmaraton Słowaka – uparłem się, że da się zrobić życiowy wynik w ponad trzydziestostopniowym upale. Po pierwszej pętli (7km) przestałem rozumieć o co chodzi w tej czynności, którą właśnie wykonuję nogami, po drugiej, cokolwiek kojarzyć. Z zakładanego wyniku 1:32 wyszło 1:46 – najgorszy w życiu na dystansie 21,1km.
3) półmaraton w ramach Silesia Maraton – impreza fantastyczna tylko Rafał głupi. Tydzień po masakrze w Krakowie dobitka w Katowicach (bo gdzieś usłyszałem, że trzeba wykorzystać szczyt formy po maratonie). Po 10km bieganych w tempie na życiówkę, nogi odmawiają współpracy. Kolejne 11km myślę tylko o tym, żeby zejść z trasy. Walczę, by tego nie zrobić i wlokę się niemiłosiernie – ostatnie kilometry po ponad 5:00/km. Z zakładanego wyniku 1:32 wychodzi 1:39.
4) Maraton Wrocław – trzy miesiące przygotowań, wtopa jak zwykle, mimo, że biegłem tylko na złamanie 3:30. Sam nie wiem, w czym był problem, ale na ostatnich 4km musiałem na chwilę przejść do marszu i widzieli to koledzy. Hańba i wstyd na własnym podwórku.
5) Półmaraton Św. Mikołajów – niby wynik niezły i świetne miejsce, ale okupione zbyt dużym kosztem. A wszystko przez za szybki początek i nieznajomość trasy. 10km prawdziwej męki a potem na dokładkę choróbsko.
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga deKa (2011-01-27,16:07): Rafał życzę szybkiego powrotu do zdrowia! i tak jesteś niezniszczalny!! i gratuluję naprawdę wspaniałych wyników i tylu niezapomnianych startów w 2010!!
|