2010-12-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| ja torunianin (czytano: 476 razy)
Dokładnie 19 dni listopada spędziłem w Toruniu. Rozpisywałem się już, jakie wrażenie wywarło na mnie to miasto i jak dobrze mi się tam biegało. Nie będę opisywał zabytków, żeby nie zepsuć zabawy startującym w zbliżającym się Półmaratonie Mikołajów, ale opiszę kilka moich przypadków na toruńskich biegowych szlakach. Za każdym razem kiedy muszę trochę „pomieszkać” w obcym (lub prawie obcym) mieście kupuję - jak zrobiłby to każdy rozsądny człowiek - plan miasta. Nie po to, żeby zwiedzać i nie błądzić, tylko żeby szybko zlokalizować sobie ciekawe trasy treningowe. Tak było i tym razem. Postanowiłem biegać wzdłuż Wisły w każdą z czterech możliwych stron, patrząc ze środka tego wielkiego i jedynego mostu - Piłsudskiego.
Przypadek A:
Biegnę przez most na południe i tuż za nim skręcam na wały w prawo, czyli na zachód. Plan miasta twierdzi, że jest tam świetna ścieżka, którą biegną dwa szlaki rowerowe. Na mapie wygląda na dużą, czy też raczej szeroką i odpowiednio długą, żeby się wyhasać do woli. Nie biorę nigdy mapy ze sobą, tylko, żeby było ciekawiej staram się ją zapamiętać. Choć może raczej wypadałoby powiedzieć, że zapamiętać charakterystyczne punkty, niezbędne do zamknięcia wytyczonej pętli biegowej. Tym razem wiedziałem, że mam biec tak długo wałem, aż skończy się szlak czarny - odbije w lewo, bo z prawej jest rzeka, a potem niebieski - odbije w lewo, z tego samego powodu, a ja jakiś kilometr, półtora później też tak zrobię i znajdę się gdzieś pomiędzy Nieszawkami – Małą a Dużą. Szło nieźle i wszystko się zgadzało, oprócz szerokości ścieżki, którą faktycznie zaproponowałbym tylko jednośladom. Minąłem w końcu niebieski szlak i w zapamiętanej odległości puściłem się pierwszą lepszą polną dróżką w stronę głównej drogi biegnącej przez Nieszawkę, by nią wrócić do miasta. No i tak biegnę, biegnę i docieram do linii zabudowań składającej się z domków jednorodzinnych, a precyzyjniej mówiąc – gospodarstw domowych. Z daleka widzę już stodoły, traktory i inne takie brony, pługi czy jak to się zwie. Z bliska dostrzegam też wszędzie płoty i siatki ogradzające każde z tych domostw z trzech stron, bo wszystkie są otwarte na pola, czyli w kierunku, skąd ja przybiegam. Docieram wreszcie do pierwszej posiadłości i widzę, że wlazłem komuś dosłownie na podwórko. Stoją rowerki, wisi pranie, chodzą kury. Wszystko pozamykane i nie ma jak wyjść. Ruszam w poszukiwaniu przerwy miedzy domostwami, żeby wydostać się na szosę. Na następnym podwórzu wyskakują na mnie psy, z rasy „ja tu pilnuję” uciekam więc w panice dalej. Na trzeciej posiadłości, na którą wtargnąłem, psy są uwiązane. Rzucam się do furtki i szarpiąc się z nią zostaję zatrzymany przez głos, dobiegający zza uchylonego okna, że niby: przepraszam a Pan tu czego! No więc, ja na sierotkę Marysię, bo mi zaraz policję wezwą, że nie stąd i przybiegłem przez pola i nie umiem wyjść i już łezkę kręcę. I oczywiście kajam się mówiąc jak przepraszam bardzo, bo wiem, że w Stanach już bym miał kulkę, albo przynajmniej tonę śrutu w plecach. Moja gra jest na tyle sugestywna, że wyjście z „więzienia” zostaje mi wskazane. Wracam już bez przygód.
Przypadek B:
Znów biegnę na południe, ale tym razem skręcam na wschód. Mijam dworzec PKP i biegnę dalej w stronę Rudaka zgodnie z czerwonym szlakiem, mając na względzie, że w pewnym miejscu – obok jeziorka Nagus go opuszczę i wrócę niejaką ulicą Rypińską w stronę Torunia.
Wszystko idzie cacy, no może oprócz tego, że na wiadukcie kolejowym omal nie zabija mnie pociąg – pomyślałem, że te zamknięte na torowisku szlabany, strasznie przeszkadzają w utrzymaniu równego tempa i je zwinnie …UUUU! – sprint … omijam. W pewnym momencie, gdy sobie tak biegnę zza jakiejś zabytkowej (fortecznej) budowli wyskakuje pies. Co tam pies – potwór, prawdziwe bydle. Bez obroży. Ma paszczę aligatora, szeroki kark jak pień drzewa i jest rudo-bury. Nie merda też przyjaźnie ogonem. Szacunkowo stwierdzam na podstawie stanu umięśnienia jego łap, że nawet bijąc Bolt’a mu nie ucieknę. Bestia się zbliża, widzę jęzor, cieknącą ślinę i wielkie kły, które zaraz zatopią się w moim chudym tyłku i już nie pozostaje mi nic innego jak zamknąć oczy i czekać na ból. I zamykam je … i ni stąd ni zowąd wrzeszczę bezwiednie JEZUUUU ZOSTAAAAAWW!!! … i… nie czuję bólu i…i…i nic. Obszczekał mnie, zlustrował i poszedł. No tętno, mimo, iż biegłem ledwie truchtem to skoczyło mi do 270 jak nic. Potem już tylko zabłądziłem, bo nie znalazłem tego jeziora, ale po szacowanych kierunkach świata względem Wisły, jakoś się doczłapałem z powrotem.
Przypadek C:
Ruszam na wschód po tej stronie mostu, gdzie centrum miasta. Część trasy mam opanowane, bo już trochę tędy Szlakiem Fortecznym biegałem. Tym razem celem jest długie wybieganie, na które ma się składać pętla od mostu Piłsudskiego do i przez most Armii Krajowej i przez Rudak (zwiedzony w przypadku C) powrót na most Piłsudskiego. Na oko ze 25km. No to sę biegnę. Na 12km dobiegam do mostu, który okazuje się nie dość, że jest jeszcze w budowie to dodatkowo należy do takich typu autostrada – droga szybkiego ruchu – no po dwa pasy w każdą stronę, ekrany akustyczne przy wjeździe, wszystko zasuwa i nie widać najmniejszej oznaki, by było przejście dla pieszych. Dookoła wszędzie pole budowy. Wdrapuję się wałem i widzę, że faktycznie wygląda to nieciekawie. Jedna strona zamknięta – właśnie demontują dźwig, druga ma zwężenie i jest cała zajęta, przez Tiry i inne samochody. Dobiegam do pierwszej budy robotników i pytam czy dam radę przebiec na drugą stronę. Panowie są tak zdziwieni widokiem zmarzniętego i przejętego biegacza, że wskazują mi własny pas awaryjny znajdujący się pomiędzy zwężeniem a pasem na którym demontują ten wspomniany żuraw. Oczywiście wszędzie są zakazy wjazdów, wchodzenia, przechodzenia, nieupoważnionym itd. No to biegnę 4:40, 4:20, 4:10, 4:00/km byle szybciej, byle na drugą, byle nikt nie shaltował. W pewnym momencie drogę zajeżdża mi taki samochód – biały, z kogutem i jakimś napisem, którego, z powodu silnego wiatru, który powoduje, że oczy mi łzawią, nie mogę rozczytać. Otwierają się drzwi i wychodzą jacyś ludzie w płaszczach i kaskach. Ktoś coś mówi i pokazuje w moją stronę i tak sobie myślę, że zaraz mnie capną. Przeskakuję więc przez taką betonową barierkę i daję dyla ile wlezie, po tej stronie, co to jeszcze jest remontowana. Kończy się most i zbiegam w stronę pierwszego lepszego ciągu zabudowań – tu osiedla Solanki. Na szczęście nikt nie gonił. Najszybszy kilometr z tego długiego wybiegania to ten pomiędzy 13 a 14 – 4:03!
Przypadek D:
Okazuje się, że muszę zostać w Toruniu jeszcze dodatkowo przez weekend 27 – 28.11. Na maratonach widzę, że w sobotę 27 odbywa się Top Cross Toruński. Jako, że po trzech wcześniejszych przypadkach odechciewa mi się kolejnych odkryć, na stałe treningi wybieram park Miejski, gdzie wytyczam sobie fajną półcrossową pętlę o długości 2,5km, z dwoma podbiegami, w tym jednym dość stromym o długości 300m (asfalt koło schroniska dla zwierząt). Tam trenuję kilka dni i po tej wcześniejszej, pięciodniowej przerwie w bieganiu spowodowanej chorobą, zaczyna niknąć ślad. Czuję się nieźle na podbiegach i trochę prędkości jeszcze jest w zapasie. Postanawiam wystartować w tym Top Crossie. Oczywiście w piątek jest impreza w pracy. Dajemy - mówiąc prosto - w palnik i w sobotę rano wstaję z kacem. No ale nie pierwszy raz przecież staję w szranki na lekkiej bani to nie zmieniam planów, hyc za torbę i po drodze na miejsce akcji wstępuję do sklepu po napój łagodzący skutki picia wódki. Kupuję soczek jabłkowy Hortex z ważną jeszcze przez miesiąc datą przydatności do spożycia. Trochę wypijam, ale coś dziwnie smakuje. Ponieważ i tak mam alkoholowy posmak, podparty Strepsilsem bagatelizuję sprawę. Wkrótce staję na starcie zawodów. Spotykam tam znajomą biegaczkę z okolic Torunia, z którą biegłem na setce w Zamościu, poznaje też kilka osób i troszkę - pomiędzy rozgrzewką a oczekiwaniem na „strzał”- sobie przemiło rozmawiamy. Oczywiście jestem jedynym gościem spoza województwa, więc jest o czym. Mimo, iż rozgrzewka szła ciężko, na trasie biegu idzie mi nieźle. Jest 5 rund, choć 6 podbiegów – krótkich, ale ostrych. Ruszam z impetem (4:02 i 3:58 pierwsze kilometry) i szybko przesuwam się do przodu. Niebawem widzę w niewielkiej odległości przed sobą Anię, co jest dla mnie o tyle nobilitujące, że mimo iż wiem, że ona już jest po sezonie i z kontuzją, to jednak jest to zawodniczka ze dwie klasy lepsza ode mnie (trzecia w Zamościu – lepsze tylko dwie Ukrainki). Poza tym naprawdę sprawia przyjemność patrzenie na jej styl i technikę biegu. No i sylwetkę – przyznam szeptem. W zasadzie utrzymuję różnicę wynoszącą ze 30 – 40 m między nami gdzieś tak do połowy 4 kółka. Potem przychodzi lekki kryzys a tempo spada na chwilę do 4:20. Przedostatni podbieg mnie dosłownie zabija. Czuję w żołądku bulgotanie i znów mam wrażenie, że zaraz puszczą mi zwieracze. Ostatecznie jeszcze staram się utrzymać jakkolwiek przyzwoite tempo (4:11 i 4:08), choć dwójka (on i ona), którą wcześniej wyprzedziłem skutecznie w końcówce kontratakuje i docieram jako 17 do mety. Rzekłbym, że docieram tam zmasakrowany. Uzyskany czas twierdzi, że średnio biegłem po 4:08/km więc jest to więcej niż zadowalający mnie wynik. Szybko zbieram się jednak, gdyż czuję, że coś jest nie teges. Uderzam do „domu”. Padam na wyro i się zaczyna. Zimno, ciepło, dreszcze, skrajne osłabienie – no myślę sobie, przecież aż tak mocno, to nie pobiegłem. Za chwilę, do wymienionych objawów dokłada się sekwencja wyjść do toalety: góra, dół, góra, dół. Czyści mnie totalnie. Ponieważ przed startem jadłem tylko małego batonika czekoladowego a poza herbatą na mecie, nic nie piłem, jasnym jest, że sprawcą zamieszania jest Hortex a raczej jego wyrób. Po kilku godzinach jednak udaje mi się zebrać do kupy.
Przypadek E:
Tak jakoś wyszło, że pojutrze pojadę jednak na ten Półmaraton Mikołajów, czyli znów do Torunia. Ponieważ wpisowe teraz okazuje się strasznie drogie, zdecydowałem potowarzyszyć mikołajom nieoficjalnie. Po co więc tam jadę? No, cóż mam ważne spotkanie a skoro jest i bieg to czemu nie pobiec. I tak czekałoby mnie długie. Ciekaw jestem co tym razem się wydarzy.
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga dziesiatka (2010-12-02,20:03): W tym kontekście "zebrac się do kupy" brzmi...:-) raFAUL! (2010-12-04,10:20): no fakt - cały dzień się przecież do niej zbierałem, więc ostatecznie należałoby napisać, że stanąłem w końcu na nogi hehe Kkasia (2010-12-04,14:48): hej, ale jajka!biegłeś w "moim" Top Crossie! ale tempo! ja biegłam z całą rodzinką i "gasiłęm światło", tak to już jest, mnie tam ciężko..no i biegałeś w moim mieście - znam trochę lepsze trasy...te Mikołajowe - więc do zobaczenia! raFAUL! (2010-12-06,22:28): No już nawet mi znajomi mówią: ty się jakoś z tego Torunia nie możesz wyrwać... dla potwierdzenia pojechałem po raz kolejny i przebiegłem połówkę mikołajów. może się jeszcze kolejny cross zaliczy!
|