2010-12-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| zimowo (czytano: 508 razy)
Ostatnich kilka dni należy traktować jako dość interesujące pod kątem organizacji i wykonania treningu. Oczywistą rzeczą jest, że byle zimno nam biegaczom nie przeszkadza, bo biegacze to niekoniecznie normalni ludzie – tym zwykle ono przeszkadza. Poza tym, żyjąc w naszej strefie klimatycznej jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że w pewnej części roku zimno funkcjonuje przez dłuższy okres na porządku dziennym … a nawet nocnym. A i świeży śnieg w ilości kilkunastocentymetrowej pokrywy, przy dużej wyobraźni można potraktować jako specjalistyczną jednostkę ćwiczebno-rozwijającą. Emil Zatopek taką wyobraźnię posiadał, choć z drugiej strony myślę, że bieganie na bezdechu coraz dłuższych odcinków jest lekuchnym przegięciem.
W poniedziałek ruszyłem dzielnie rysować kreskę – tak nazywa się zjazd na nartach po zaśnieżonej, nieoznaczonej, dzikiej i … no takiej dziewiczej trasie, którą ustala na bieżąco zjeżdżający narciarz. Kolega narciarza, który to filmuje z helikoptera po pewnym czasie robi ujęcie ogólne (czy też panoramiczne) danej góry i my za sprawą np. Extreme Sports Channel widzimy długą wijącą się linię, ze szczytu na sam dół, którą pozostawił „rysownik” z dwoma deskami na nogach. Ja wyrysowałem kreskę odzwierciedlającą moją rundkę treningową w parku. Rysowałem wprawdzie po płaskim, bez nart i bez kamery ma się rozumieć a nawet bez kolesia w helikopterze, ale i tak byłem dumny z efektu, który uzyskałem zaledwie po 8 okrążeniach i który na dobrą sprawę można podziwiać jeszcze teraz, choć troszkę ją poprawiono. Po jednej stronie mojej rundki (1,4 km) pomogli mi sporadyczni tego dnia przechodnie, ale biegając tam znowu dziś miałem świadomość, że tak w 90% wydeptana ścieżka to moja zasługa.
We wtorek natomiast zdecydowałem się pozałatwiać tę całą masę spraw, która się nazbierała podczas mojej bytności w Toruniu. Tyle, że miasto stało całe w korku, a nawet gdy nie stało, to praktycznie się nie ruszało. Chciało, z całych sił chciało, ale koła samochodów próbujących ten ruch wykonać kręciły się w miejscu i tak powstawał jeszcze większy korek. Ponieważ niedawno jeden mój kolega biegał z plecakiem w bardzo znanym maratonie i strasznie mi zachwalał taką właśnie formę rozrywki, postanowiłem, że dam sobie spokój z komunikacją miejską i załatwię wszystko biegiem. Dosłownie. A przy okazji sprawdzę to bieganie z plecakiem. Zapakowałem więc na plecy komplet wyjściowych ciuchów, trochę innych szpargałów i papiery i ruszyłem w miasto. O 7:40 ruszyłem. Na pierwszym 5 km odcinku wyprzedziłem 6 autobusów, które zazwyczaj mnie dowożą w miejsce przeznaczenia, do którego tym razem parłem na nogach, w jakieś 17 minut. Sześć! Jeżdżą one z częstotliwością co 20 minut. Najdłuższy odcinek korka, który mijałem miał jakieś 3,5 km, ale doceniając jego niewiarygodną długość dotarłem na miejsce i nie mogłem oszacować czy czasem w rzeczywistości nie jest jeszcze dłuższy.
Niebawem pokonałem kolejny i potem jeszcze jeden podobny odcinek. Za każdym razem z pełną satysfakcją wyprzedzając wszystko co tego dnia próbowało się po mieście poruszać. Rowerzystów też, bo się zakopywali i przechodzili do tzw. roweru-przez-zaspy-przepychania. Wyszło mi 15km w czasie 1:17 (czyli średnio po 25 min na pięciokilometrowy odcinek). Dość solidny trening a oszczędność, zwłaszcza na czasie transportu myślę, że nawet nie do oszacowania. Na biletach też zaoszczędziłem. Na dodatek było w tym coś wariackiego – biegać swobodnie, względnie lekko i z uśmiechem podczas kiedy wszyscy wyrzucali z siebie niezliczone przekleństwa (paląc nierzadko nerwowo papierosa za papierosem) pod adresem miasta, zdiku, policji, straży pożarnej, wszelkiej maści bóstw i w ogóle wszystkiego innego. Mam nawet lekkie podejrzenia, że mi zazdroszczono. Choć jak to stwierdziła spotkana osoba, nie każdy (zwykły zjadacz) może tak po prostu przebiec kilka czy kilkanaście kilometrów. Fajny taki city running (doceniam dobiegających do pracy), zwłaszcza wtedy, kiedy nie ma zbyt wielu przechodni, bo przecież jest mróz, ślisko i beznadziejnie. Choć muszę się przyznać, że plecak nie był mi zbytnio przyjazny.
Dziś natomiast „troszkę” wiało. Może temperatura nie była aż tak niska – we Wro tylko -8, ale z powodu tego wiaterku, ta odczuwalna była tak ze drugie tyle mniejsza. Nie mówię, że biegało się źle, choć tym razem nie zaliczyłbym też tego do żadnej przyjemności. Ale inna rzecz mnie zafascynowała i zabrzmi to co najmniej dziwnie – moje przyrodzenie. Do tej pory tylko Bałtyk w maju był w stanie spowodować … yyyy…nie bardzo wiem jakiego słowa użyć, idealnie byłoby pokazać małą przerwę pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem u ręki. Wiadomo o co chodzi. No więc jak już skończyłem ten trening, zaparzyłem sobie ciepłej herbaty i wskoczyłem do łazienki, ze zdumieniem odkryłem, że ta przerwa pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem u ręki jest jeszcze mniejsza, niż ta którą wywołuje zimny Bałtyk. Tja mówiąc bez ogródek jąderka skurczyły się do rozmiarów rodzynek sułtańskich a prącia to w ogóle próżno było szukać. Wiecie, tak to zimno może zaskoczyć człowieka. Ciekawe co na to żona Zatopka?
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga dziesiatka (2010-12-01,21:45): jak to co? Przecież też biegała:-) I to jak...:-) raFAUL! (2010-12-02,11:44): No ale ciekaw jestem jak reagowała na siusiaka Emila? Bo on dużo trenował i często miał "przypadek" dziesiatka (2010-12-03,14:34): To były mroczne czasy socjalistycznego sportu i pani Zatopkowa niczym NRD-owskie pływaczki niekoniecznie aż tak bardzo się różniła od męża Emila:-) A może nawet...:-) to on się od niej różnił:-) raFAUL! (2010-12-04,10:21): po prostu trzeba mieć azbestowe majtki i już
|