2010-09-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Regeneracja po... (czytano: 631 razy)
Maraton wrocławski za mną. A bóle z tym związane ze mną, ale do czasu, nie jest tak źle.
Krótkie kalendarium postępów:
12 IX (niedziela) - po dotarciu do mety z wrażenia zapomniałem się porozciągać itp., odpuściłem też masaż. Po spożyciu posiłku regeneracyjnego i obgadaniu ze znajomymi wrażeń, pobiegłem z powrotem na trasę maratonu żeby wesprzeć żonę. Biegło mi się strasznie dziwnie, tak jakoś ciężko, ale pomału, pomału coraz sprawniej. W sumie przebiegłem ok. 5 km w tempie ok. 6-7 min/km. Potem, resztę dnia wypełniło siedzenie za stołem (obiad z sąsiadami), siedzenie za kółkiem (szybki wyjazd do znajomych pod Wrocław, a tam znów siedzenie za stołem i z powrotem za kółkiem). W efekcie poczułem ból prawego kolana i totalny brak ruchliwości w biodrach i barkach. Dodatkowo bolała mnie mocno kontuzjowana wcześniej lewa stopa - dystans dał jej trochę w kość. Spać poszedłem dosyć późno, ok. 0:00.
13 IX (poniedziałek) - rano szybki prysznic z naprzemiennym chłodzeniem i grzaniem stóp i kolan. Ból stopy po tym zaczął mijać, przynajmniej nie był dokuczliwy. Bólu kolan brak. Najbardziej dawała się odczuć ociężałość we wszelkich stawach, odczucie obicia całego ciała (przypominało to trochę wrażenie po niektórych mocnych treningach ju-jitsu, gdzie nieustannie tłukłem matę całym ciałem). Próbowałem delikatnie się rozciągać, na początek grzbiet, by odzyskać wrażenie kontroli nad całą postacią.
Ale na razie przede wszystkim jadłem i piłem. Przede wszystkim dużo ryżu, sporo wody mineralnej. Około południa wyciągnąłem swoje dzieciaki na rower. Starsza córka na swój, młodszy syn na fotelik w moim rowerze. Przejechaliśmy się spokojnie kilka km na placyk zabaw, jazda była bardzo przyjemna, stawy zaczęły się jakby "oliwić". Na placyku skorzystałem z drabinek i się porozciągałem głębiej, aż zaznałem wrażenia że się "rozmroziłem", bo sukcesywnie coraz większa ilość stawów zaczęła się normalnie ruszać. To już był sukces. Wieczorem jeszcze powtórzyłem rozciąganie w domu i wskoczyłem do wanny z solanką. Po kąpieli znów naprzemienny prysznic na kostki i kolana, małe piwko i spać.
14 IX (wtorek) - poranek - gimnastyka, uczucie dużej ruchomości stawów. Sprawność szybko wraca, na razie brakuje mi tylko siły. Robię kilkanaście pompek i wystarczy. Podciągnięcia na drążku też słabiutko. Mięśnie brzucha - innym razem. Nadal sporo zajadam, małe posiłki ale dosyć często, bogate w paliwo i białko. Żadnych suplementów, wszystko z jedzenia - ryż, makaron, mięcho, warzywa. Po południu decyduję się na rozbieganie. Pobiegnę z mojego osiedla do centrum, do przedszkola po dzieciaki, wrócę autem z żoną. Ok. 12-13 km, zakładam spokojne tempo, daję sobie 1,5 h. Biorę pulsometr, żeby się pilnować i przy okazji sprawdzić, jak się ma tętno do tempa po wyczerpaniu maratonem. Pogoda zaczęła się psuć, zaczęło siąpić drobnym deszczykiem, ale biegło się fajnie. Na początek jednak konsternacja - biegnę spokojnie, w tempie 5-5:30/km a tu pulsometr pokazuje 180 uderzeń na min. Zmniejszam tempo, a tętno nadal 180. Patrzę i nie wierzę - przecież z takim tętnem zajadę się zanim dobiegnę do celu... Przykładam rękę do szyi - tętnica bije spokojnie, oddech też jest spokojny, nie mam zadyszki. Na szczęście za chwilę pulsometr wskazał 133 uderzenia - coś mu się zacięło na początku pomiaru. Tak więc spokojnie, w tempie ok. 5:30 min/km i tętnie nie wyższym niż 140-145 przebiegłem 12 km, głownie przyjemnymi wałami wzdłuż Odry, zaliczając potem w centrum kilka przebieżek (na światłach) i robiąc jeden mocny podbieg (wzgórze Partyzantów). Do przedszkola dobiegłem w doskonałej formie i równie doskonałym nastroju. Po tym biegu poczułem, że regeneracja będzie krótsza niż przypuszczałem. Potem, w domu, piwko dla dostarczenia elekrolitów.
15 IX (środa) - raniutko, ok. 7:00 gimnastyka - sporo ćwiczeń na nogi, z naciskiem na stopy i mięśnie uda. Potem od razu rześki bieg na 5-6 km po mojej dzielnicy. Wrażenia: to kiedy następny maraton? Po południu - gimnastyka ogólna. I nadal dużo ryżu.
16 IX (czwartek) - dziś nie biegam. Nie dlatego że coś mi się stało, czy nie mam siły... Daję sobie wolne, żeby organizm przygotować do weekendu - mam okazję pobiegać po górach. A więc dziś spokój od biegania, jutro lekkie wybieganie, a sobota-niedziela...
Dziś wziąłem się za brzuch. Jest już siła w rękach, pompki i drążek prawie jak dawniej, więc zaaplikowałem sobie aerobiczną "6" Weidera - aż do pieczenia powłok brzusznych.
Te kilka dni regeneracji podsumować mogę tak: jeśli maraton jest tak bardzo niezdrowy i powoduje straszliwe spustoszenia w organizmie, to ja chyba pozostanę przy tym niezdrowym trybie życia jak najdłużej...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |