2010-08-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| nie przesadzajmy (zwłaszcza stuletnich drzew) (czytano: 381 razy)
Jakoś ostatnio miałem wrażenie, że dostałem kilka zupełnie niezasłużonych pochwał czy też wyrazów uznania. Dotyczyły one na zmianę moich wyników i pomysłów startowych w sensie zarówno skali trudności zawodów jak i częstości ich występowania w moim kalendarzu biegowym. Cóż, oczywiście jest mi bardzo przyjemnie, że ktoś docenia moje wysiłki samodoskonalenia się jako biegacza, ale pewne sformułowania np. pod wpisem dotyczącym Maratonu Solidarności były w stosunku do mnie zupełnie nieadekwatne i na wyrost choć oczywiście wyrażone w jak najlepszej wierze. Wprawdzie bycie zadowolonym ze swojego wyniku (mimo iż do dobrych, w pojęciu ogólnym może wcale on nie należeć) i umiejętne argumentowanie, skąd akurat to zadowolenie wynika to sztuka, którą opanowałem lepiej niż szybkie bieganie, jednak zazwyczaj nie wymaga ono szerszego przyklasku z zewnątrz. Dla zobrazownia moich mizernych osiągów mogę powiedzieć, że pewien mój kolega klubowy (nie mogę się powstrzymać, żeby go nie wsypać - nick:Artek) miał w zeszłym sezonie 75 (!) startów. Były wśród nich dystanse wszelkiej maści, ale najważniejsze jest to, że nie tylko praktycznie startował co tydzień, ale też często zdarzało mu się biegać w zawodach 2 razy tego samego łikendu lub nawet 2 razy tego samego dnia. Dodam, że oczywiście jest ode mnie dużo lepszy jeśli chodzi i o wyniki i tym bardziej ilość startów. W tym roku też tempa nie zwalnia w obu „konkurencjach”. Przykład drugi dotyczy częstości biegania maratonów czy też półmaratonów. Jak słusznie zauważono przebiegłem w tym roku 4 maratony, 6 połówek i jeden ultra. Zamierzam przebiec jeszcze etapówkę, może ze 2 ultra i na pewno ze 2 maratony, choć nigdy nie wiadomo. Połówka też pewnie jakaś wpadnie. No ale mam kolegę (koniecznie wsypię - nick:dmd), który (tu należy się wybitnie skoncentrować, żeby nie skręcić sobie karku od kręcenia z niedowierzaniem głową) w zeszłym roku m.in. przebiegł trzy maratony pod rząd za każdym razem z zaledwie dwutygodniową przerwą pomiędzy nimi. To jeszcze nic, bowiem poprawiał w każdym kolejnym biegu swoje czasy. Jasne, że to nie problem przetruchtać trzy maratony i poprawić się o kilka sekund na poziomie 4,5h ale popatrzmy na te wyniki: Wro – 3:37, War – 3:26 i Poz – 3:16. Mi kopara opada do ziemi. Każdy podręcznik do biegania powiada, że to niemożliwe, bo maraton to takie straszne obciążenie dla organizmu, że człowiek zbiera się do kupy przez miesiąc, a tydzień po samym biegu można w ogóle nie biegać i takie bla bla. No to a propos tego tygodnia po maratonie. Kolega ów w tym roku pobiegł Kra – 3:41 TYDZIEŃ później Kat – 3:28 i 6 (SZEŚĆ!!!) dni później Pragę – 3:28. A teraz pobiegł maraton w Gdańsku i znów 6 dni później maraton w Lesznie oczywiście uzyskując znacznie lepszy czas za drugim razem. Więc patrząc na dokonania chociażby tych dwóch panów jest mi głupio, gdy ktoś uważa moje "osiągnięcia" za jakkolwiek niezwykłe.
Jedno zdanie dodam odnośnie podręcznikowego (mojego) podejścia do biegania. Miałem możliwość spędzenia łikendu z kilkoma fantastycznymi biegaczami obu płci, z którymi (to oczywiście dlatego, że jestem nieznośną przemądrzałą gadułą) wdałem się w wiele dyskusji na temat treningów, startów, kontuzji i biegania tak w ogóle. Szczególnie utkwiła mi w pamięci wspólna ich rada odnośnie intensywności treningowych i brzmiała ona mniej więcej tak: olej zasady – noga musi się kręcić. Dodam, że wymądrzałem się wtedy na temat wolnych wybiegań w strefie tlenowej. Racja racją no ale jak nie wziąć sobie takiej rokendrolowej rady do serducha skoro ja biegam 42,2 km w 3:30 a oni mają życiówki w okolicach 2:45.
To co? Walę na trening!
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga |