2010-07-19
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Marto, Marto... (czytano: 652 razy)
Dostałam ostatnio książkę, której lektura dostarczyła mi rzetelnej przyjemności i rozrywki. Delektowałam się nią z uśmiechem na twarzy, bo i trudno byłoby się nie delektować, aż trafiłam na tekst "Marta i Maria". Poraził mnie.
Jednak Karel Čapek był genialny!
Marta i Maria
I stało się, gdy szli, a on wszedł do niejakiego miasteczka, a niewiasta niektóra, imieniem Marta, przyjęła go do domu swego.
A ta miała siostrę, imieniem Maria, która też siedząc u nóg Pańskich słuchała słowa jego.
Ale Marta starała się koło rozmaitej posługi. Która stanęła i rzekła: Panie, nie dbasz Ty, iż moja siostra opuściła mnie, żebym sama posługiwała? Rzeczże jej tedy, aby mi pomogła.
A odpowiadając rzekł jej Pan: Marto, Marto! troszczysz się i frasujesz około bardzo wiela.
Ale jednego potrzeba. Maria najlepszą cząstkę obrała, która od niej odjętą nie będzie.
(Ew. św. Mateusza, X. 38-42)
Tego wieczoru przyszła Marta do sąsiadki swej Tamar, żony Jakuba Grünfelda, która leżała w połogu.
A widząc, że żar na kominie gaśnie, dołożyła drew i usiadła przy palenisku, by rozniecić ogień. Gdy zaś buchnęły płomienie, patrzyła Marta w ogień i milczała.
Wtedy rzekła Tamar:
- Bardzo pani zacna, Marteczko. Tyle się pani trudzi, sama nie wiem, jak się pani odwdzięczyć.
Ale Marta nie rzekła nic, nie odwróciła nawet oczu od ognia.
Więc zapytała pani Tamar, mówiąc:
- Czy to prawda, Marteczko, że był dziś u was Rabbi z Nazaretu?
I odpowiedziała Marta:
- Był.
I założyła pani Tamar ręce, i rzekła:
- Pewnie się pani ucieszyła, panno Marto; wiem, do nas On by nie przyszedł, ale pani na to zasługuje, z pani jest taka dobra gospodyni.
Wtedy pochyliła się Marta nad ogniem i poprawiając polana mówiła:
- Powiem pani, że wolałabym się pod ziemię zapaść, pani Tamar. Gdzieżby mi przyszło do głowy, że teraz, przed świętami... Dobrze, myślę sobie, najpierw urządzę pranie... Wie pani, ile nasza Maria bielizny nabrudzi. Więc rzucam właśnie na kupkę te brudy. Aż tu naraz "Dzień dobry, dziewczęta", i On stoi na progu! Ja zaczynam wołać "Mario, Mario, chodź no tu", aby mi jakoś pomogła posprzątać ten stos koszul - Maryśka przylatuje rozczochrana i na Jego widok jak zacznie krzyczeć, niczym pozbawiona rozumu: "Mistrzu, Mistrzu, Tyś do nas przyszedł?" I bums, już pada przed Nim na kolana, szlocha i całuje Mu ręce. Może sobie pani wyobrazić, pani Tamar, jak ja się za nią wstydziłam; co sobie Mistrz musiał pomyśleć, taka roztrzęsiona histeryczka, a tu wszędzie te brudne szmaty; z trudem wykrztusiłam: "Mistrzu, odpocznij sobie", i zbieram tę bieliznę; a Maria Go ciągnie za rękę i błaga: "Mistrzu, mów, opowiedz nam coś, Rabbi!" Niech sobie pani wyobrazi, pani Tamar, ona do Niego mówi "Rabbi"! A tu wszędzie bałagan, wie pani, jak to przy praniu, ani nie zamiecione. Co On sobie musiał o nas pomyśleć!
- No wie pani, Marteczko - pocieszała ją pani Grünfeldowa - mężczyźni nawet nie zauważą takiego nieporządku. Ja ich znam.
- Żeby nawet - oświadczyła Marta z zawzięcie błyszczącymi oczami - Porządek musi być. Proszę posłuchać, pani Grünfeldowa, gdy Mistrz był u tego celnika, to Maria potrafiła Mu nogi umyć łzami i obetrzeć własnymi włosami. Powiem Pani, pani Tamar, ja bym czegoś podobnego nawet nie śmiała zrobić, ale chciałabym, aby miał pod nogami przynajmniej czystą podłogę. Właśnie. I położyć przed Nim ten piękny kobierczyk, wie pani, ten z Damaszku. A nie brudną bieliznę. Obetrzeć Mu nogi łzami i włosami - to Maryśka potrafi; ale żeby się choć uczesała, gdy przyjdzie, to nie, a zamieść przed Nim podłogę, to także nie. Tylko kucnąć przed Nim na ziemi i zrobić takie - o! - oczy, "A teraz opowiadaj, Rabbi!"
- I opowiadał? - pytała ciekawie Pani Tamar.
- Opowiadał - ciągnęła Marta powoli. - Uśmiechał się i mówił do Marii. Wie pani, a ja rzuciłam się sprzątnąć tę bieliznę i potem podać Mu choćby odrobinę koziego mleka i kawałek chleba - wyglądał na strudzonego i zmęczonego; już miałam na języku: "Mistrzu, przyniosę Ci poduszki, odpocznij chwileczkę, zdrzemnij się, my będziemy cicho jak duszki, nawet oddychać nie będziemy", ale wie pani, pani Grünfeldowa, człowiek Mu nie chce przerywać. Chodziłam więc na palcach, żeby się Maria domyśliła, że powinna być cicho, ale gdzie tam! "Opowiadaj jeszcze, Mistrzu, proszę, proszę, jeszcze coś", a On, złoty człowiek, uśmiechał się i mówił.
- Ach, tak bym chciała słyszeć, co mówił - westchnęła pani Tamar.
- Ja także, pani Tamar - rzekła sucho Marta - Ale ktoś musiał dla Niego wystudzić mleko, aby było świeże. I ktoś musiał wybrać trochę miodu do chleba. A potem skoczyć do Efraimów - obiecałam Efraimce, że doglądnę jej dzieci, bo ona musi iść na targ - wie pani, nawet taka stara panna jak ja także czasem się przyda. Gdybyż choć nasz brat Łazarz był w domu! Lecz gdy Łazarz rano zobaczył, że zanosi się na pranie, powiada: "Już mnie nie ma, dziewczęta; ale ty, Marto, uważaj, gdyby tędy szedł ten sprzedawca korzeni z Libanonu, kup dla mnie herbatę na piersi." Nasz Łazarz bowiem słabuje nieco na piersi, wie pani, bardzo z sił opada; i tak sobie wciąż myślałam, że gdyby Łazarz wrócił, dopóki tu jest Mistrz - wierzę pani Grünfeld, że on by nam Łazarza uzdrowił; jak tylko usłyszałam czyjeś kroki, leciałam od razu przed dom i wołałam na każdego: "Panie Aszer, pani Lewi, panie Isachar, gdyby pan spotkał brata Łazarza, niech zaraz, ale to zaraz przyjdzie do domu", a przy tym wypatrywałam tego sprzedawcy korzeni; nie wiedziałam, co wpierw robić.
- Ja to znam - mówiła pani Grünfeldowa. - Z rodziną zawsze są kłopoty.
- Co tam kłopoty - mówiła Marta. - Ale widzi pani, pani Grünfeld, człowiek by także chciał posłuchać słowa Bożego. Jestem tylko głupią kobietą, taka służącą jestem - mówię sobie, ktoś i to musi robić, ktoś musi gotować i prać, i naprawiać łachy i sprzątać, skoro nasza Maryśka nie ma do tego usposobienia. Ona już nie jest taka ładna jak dawniej, pani Tamar; ale z niej była taka piękność, że... że... że po prostu m u s i a ł a m jej służyć, wie pani? A przy tym każdy myśli sobie, że jestem zła - pani Grünfeldowa, pani to wie, zła i nieszczęśliwa kobieta nie może niczego dobrego ugotować, a ze mnie przecież nie najgorsza kucharka. Skoro Maria jest piękna, niech Marta dobrze gotuje, czy nie mam racji? Ale, pani Tamar, to pani może także wie: czasem człowiek na chwilkę, tylko na chwileczkę opuści ręce na podołek, a wtedy mu przychodzą różne takie myśli: że może ci ktoś powie albo się na ciebie tak jakoś popatrzy... jakby ci mówił: "Córko, miłość swoją nam ofiarujesz i całą siebie nam dajesz, nie szczędzisz swych sił i utrzymujesz całą czystość czystością swej duszy; wchodzimy do twego domu, jakbyś to była ty sama, Marto, ty także na swój sposób wiele umiłowałaś."
- Ba, to się tak mówi - rzekła pani Grünfeldowa. - Ale gdyby pani, Marteczko, miała sześcioro dzieci, jak ja, toby pani dopiero widziała.
Na to mówi Marta:
- Pani Grünfeld, gdy tak naraz przyszedł On, Mistrz Nazarejski, aż się przelękłam: może... może przychodzi powiedzieć mi to piękne, na co jakbym od tylu lat czekała... a tu właśnie taki nieporządek! Miałam serce w gardle, nie mogłam mówić... Powiedziałam sobie: "Głupia jestem, to przejdzie, tymczasem namoczę tę bieliznę i skoczę do tej Efraimowej, poślę po naszego Łazarza i wygonię z podwórza kury, aby Mu nie przeszkadzały." A potem, gdy wszystko było w porządku, ogarnęła mnie taka cudowna pewność, że teraz jestem przygotowana do słuchania słowa Bożego. Więc cicho, cichuteńko weszłam do świetlicy, gdzie On siedział i mówił. Maria siedziała u Jego nóg, oczu z Niego nie spuszczała... - Marta zaśmiała się sucho. - Przyszło mi na myśl, jak bym to ja wyglądała, gdybym tak na niego wytrzeszczyła oczy! A wtem On, pani Grünfeld, spojrzał na mnie tak łagodnie i jasno, jakby chciał coś powiedzieć. A ja naraz widzę, Boże, jaki On chudziutki! Wiadomo, nigdy nic porządnego nie zje, mojego chleba i miodu nawet nie tknął... I oto mi wpadło na myśl: gołąbki! Przyrządzę Mu gołąbki! Poślę po nie Maryśkę na targ, a On sobie tymczasem chwileczkę odpocznie. - "Marysiu - powiadam - chodź no na chwilkę do kuchni." Ale Maria nic, jakby była ślepa i głucha.
- Nie chciała zostawić gościa samego - łagodziła pani Tamar.
- Lepiej by pomyślała - rzekła twardo Marta - aby miał co zjeść; od tego jesteśmy my, kobiety, no nie? A gdy widziałam, że Maria nic, tylko patrzy jak w zachwyceniu, to - pani Tamar, sama nie wiem, jak to się stało, ale musiałam powiedzieć: "Panie, czy Ci jest obojętne, że moja siostra zostawia mnie samą na posługi? Powiedz jej, niech mi w kuchni pomoże!" Tak mi się wyrwało!
- No i powiedział jej? - spytała pani Grünfeldowa.
Na to łzy popłynęły z zaczerwienionych oczu Marty.
- "Marto, Marto, troszczysz się i starasz o wiele rzeczy: ale jednego potrzeba, Maria lepszą wybrała cząstkę i nikt tej jej nie odbierze." Tak jakoś to, pani Tamar, powiedział.
Przez chwilę było cicho.
- I to było wszystko, co powiedział? - wypytywała pani Tamar.
- Wszystko, co wiem - powiedziała Marta, ocierając kułakiem łzy. - Potem poszłam kupić te gołąbki - to są złodzieje ci na targu, pani Grünfeld - i upiekłam je, i ugotowałam dla pani zupę z gołębich dróbek.
- Wiem - mówiła pani Grünfeldowa. - Pani jest bardzo poczciwa, Marteczko.
- Nie jestem - przerwała Marta. - Żeby pani wiedziała, pierwszy raz mi się przytrafiło, żem gołąbków nie dopiekła. Były twarde; ale ja... mnie wszystko z rąk leciało. Bo ja w niego tak ogromnie wierzę, pani Tamar.
- Ja także - powiedziała pobożnie pani Tamar. - I co mówił jeszcze, Marteczko? Co mówił do Marii? Czego nauczał?
- Nie wiem - rzekła Marta. - Pytałam się Marii, ale wie pani, jaka ona narwana... "Ja już nie wiem - mówiła - na moją duszę, nie mogłabym ci uczciwie powiedzieć ani słowa, ale było to tak cudownie piękne, Marto, i jestem tak niezmiernie szczęśliwa..."
- To także wiele znaczy - przyznała pani Tamar.
Wtedy Marta hałaśliwie wysmarkała nos z płaczu i rzekła:
- Niech no pani da, pani Grünfeld, przewinę pani tego brzdąca.
(1932)
Ten tekst mnie zachwycił.
Pomijając już jego ironię, trzeba oddać autorowi, że kobiety poznał niezgorzej.
A na marginesie....
Pamiętam taki wieczór, kiedy Jaś był w szpitalu i spędzałam u niego całe dnie. Jednego z tych dni wróciłam do domku z naszymi gośćmi - dwoma wspaniałymi facetami (w domu czekał trzeci - równie wspaniały, tyle, że udomowiony), podałam, co miałam podać, odmówiłam dalszych posług i usiadłam.
Oczywiście i wieczór, i atmosfera, i konwersacja nam się pięknie rozwijały. A ponieważ co najmniej dwóch z trzech obecnych tam panów jest lekkimi szowinistami, więc i tematy zaczęły krążyć wokół tematów przez szowinistów ulubionych.
W pewnym momencie powiedziałam, że człowiek, kiedy obiera sobie imię - to, które przydaje sobie w czasie bierzmowania - nawet nie wie, jak bardzo to imię może (choć nie musi) determinować jego życie i to, co będzie w życiu robił.
Wtedy padło zaciekawione pytanie:
- A jakie ty sobie, Gaba, wybrałaś imię?
- Marta!
Reakcja w postaci wybuchu śmiechu była bardzo adekwatna:)
No tak....jak się zostaje kobietą domową, to bez względu na to, czy się to lubi czy nie, czy się to robi sumiennie czy po łebkach, to jednak.... tzw. "rozrywki Marty" prędzej czy później stają się naszym udziałem.
Hmm...ja też czasem z wielkich emocji, szykując coś specjalnie dla gości wykreuję zakalec, totalnie spapram tort, czy przypalę obiad....ludzkie, niestety:)
I też czasem chętnie zatonęłabym w spojrzeniu i głosie gościa.
Tylko czy gość zrozumiałby to, że spijam mu słowa z warg, kiedy on siedzi o "suchym pysku", bo mu nawet herbaty z powodu niewczesnego zachwytu nie zrobiłam?
Pewnie by nie zrozumiał......
Miłego dnia:)
Zacytowane opowiadanie napisał Karel Čapek w "Księdze apokryfów".
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |