2010-07-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Inicjacja (czytano: 515 razy)
I stało się... Nastąpiła w końcu długo oczekiwana i upragniona inicjacja maratońska - po raz pierwszy pobiegłem ten koronny dla wielu biegaczy dystans 42 km...
Chciałem, aby miejsce i charakter imprezy odcisnęły jakieś piętno w mojej pamięci, aby wspominać jakoś przyjemnie te pierwsze chwile, gdy będę miał na koncie jakiś bardziej pokaźny maratoński dorobek.
Dlatego istotny był dla mnie wybór miejsca - pierwotnie zadebiutować miałem na festiwalu biegowym w Krynicy, ale ten, z powodu powodzi, się nie odbył w wyznaczonym terminie. Diabli wzięli moje przygotowania - bieganie pod konkretny program, dieta prowadząca do superkompensacji glikogenu, przygotowania psychiczne... W okolicach czasowych tego nieodbytego maratonu pojawiły się inne kuszące biegi na 42 km, dosyć blisko mojego miasta - w Ostrowie Wlkp. oraz Boguszowie Gorcach. I tu już, już miałem się decydować na któryś, aż nagle zobaczyłem info o maratonie Gór Stołowych. Rozreklamowany dosyć skromnie w porównaniu z innymi imprezami, miał być, wg organizatorów, prawdopodobnie najtrudniejszym maratonem w Polsce. Kilka znacznych podbiegów (dających w sumie 2500 m przewyższeń), trasa prowadząca szlakami górskimi pośród skał i korzeni - pomyślałem: czemu nie? Idealna impreza na debiut, piękna okolica, spory stopień trudności - jak polec, to tylko na czymś takim (marketingowo idealnie: jeśli nie podołam, będę głosił że było makabrycznie trudno, jeśli ukończę - impreza dla twardzieli że ho ho...).
Więc pokrótce na gorąco - (a było gorąco, było) - impreza dość kameralna z limitem 150 osób, do startu zgłosiło się w rzeczywistości ok. 100 chętnych. Start przy Pasterce, pierwsze 10 km rewelacyjnie - piękne widoki (czeskie Góry Stołowe), ścieżki wijące się pośród skał, upał nie dawał się jeszcze zbytnio we znaki, bo gęsty las i głębokie wąwozy skutecznie chroniły przed skwarem. Biegło się lekko, byłem gdzieś w początkach stawki (sporo ludzi wcześniej szybko zbiegających zostawiłem już na pierwszym poważniejszym podbiegu - wielu przeszło do marszu, ja biegłem nadal na lekkich nogach). Ładna pętelka zakończyła się w punkcie odżywczym, czas po 10 km - troszkę ponad 1h. Napełniłem bidon (z braku pasa trzymałem go cały czas w ręce, nie przeszkadzał w biegu - bardziej przeszkadzał by jego brak), napełniłem brzuch (woda i owoce) i trochę cięższym biegiem pomalutku dalej. Ale nie czułem jeszcze zbytniego ubytku sił. Kolejna pętelka przez skały była już bardziej wyczerpująca, zacząłem niektóre wzniesienia podchodzić zamiast podbiegać. Upał się mocno nasilił, zaczęło też mocniej doskwierać pragnienie - do kolejnego punktu na 20 km dotarłem prawie bez wody w bidonie, końcówka była ciepła jak zupa. Czas II dyszki - 1h10 min - byłem zadowolony, tempo prawie to samo od początku, a tu już niemal połowa dystansu. Endorfiny stłumiły trochę uczucie zmęczenia... Ale przyszło okropne rozleniwienie...
Trochę się zasiedziałem na II punkcie, w tym czasie docierali kolejni zawodnicy, część z nich ruszyła przede mną. Dowiedziawszy się że mam 25 minut straty do pierwszego, ociężale zwlokłem się z punktu na trasę (po napojeniu jeszcze kilkoma kubkami jakiegoś izo, wody z sokiem i czystej wody, nażarciu kilkunastoma plasterkami ananasa, kilkoma ćwiartkami pomarańczy i połówką banana - żołądek wszystko przyjął bez oporów i w sumie był dobrym towarzyszem biegu, nie przeszkadzał). Najpierw kawałek szybkim marszem, potem powoli truchtem i dalej jak teren pozwolił. Ok. 25 km poczułem, że lewe kolano po zewnętrznej ma chyba dość. Ostatnio od jakiegoś czasu przy niektórych biegach pobolewa z lekka (da się biegać i to całkiem sprawnie, nie jak pół roku temu, gdy miałem ból prawego kolana który uniemożliwiał nawet szybszy marsz). Ból z każdym bieganym kilometrem zaczął się nasilać aż w pewnym momencie przed końcem tej III dyszki przeszedł w kryzys całego organizmu (na zmianę zimno i gorąco, ból kolana, początki skurczy w prawym udzie, ogólna niechęć do biegania, lekka chęć rezygnacji z dalszego biegu pod jakimś głupim pretekstem) - to przyszło nagle, tak ok. 28 km. Nagle nie mogłem już biec, kilka kroków truchtem powodowało zadyszkę i chęć wypicia całej wody z bidonu. Ratowałem się szybkim marszem, którym nawet udawało mi się wyprzedzić kilku zawodników, co w pewnym momencie na szczęście podniosło mi morale i wolę dalszej walki. Dawno temu, gdy jeszcze nie biegałem nałogowo, chodziłem pasjami po górach, wiele razy w tempie ekspresowym na bardzo długich dystansach - dlatego nie przeraziła mnie wizja długiego górskiego marszu, szkoda było tylko tego, że biegowy maraton zmienia się nieuchronnie w pieszy rajd górski...
Na III punkcie, czyli na 30 km trasy zrobiłem dłuższy popas, usiadłem na ziemi i oddałem się wyżerce i wypitce. Pomyślałem wtedy - to błąd, niepotrzebnie wybijam się z rytmu, będzie coraz ciężej zmusić się do biegu - i tak było rzeczywiście, ale silniejsza niestety była wola odpoczynku. Ten 30 km osiągnąłem w około 4h, tempo tej ostatniej dyszki straszliwie mi spadło (prawie 2h wobec poprzednich 1h). Ból kolana i upał zaczynały robić swoje - w końcu to niby najtrudniejszy maraton w Polsce... Na szczęście limit na przebiegnięcie wynosił 8 h, więc zostało mi 4 h na zrobienie ostatnich 12 km - toż to nawet marszem turysty-emeryta jest do zrobienia! Po tej kalkulacji zapomniałem o wcześniejszej chęci opuszczenia zawodów, napełniłem bidon i ruszyłem na ostatni etap tej katorgi - przede mną najtrudniejszy podbieg (z okolic Pasterki na Błędne Skały). Czasem zmusiłem się do biegu, jednak więcej marszem, dosyć sprawnie dostałem się na górę. A tam - żar, żadnego cienia (grzbiet porośnięty krzewami). Pomyślałem - w końcu coś płaskiego - pobiegnę trochę... Gdzież tam - kamyczki, kamolce, korzenie, nierówności perfidnie uniemożliwiające pracę zbolałego kolana. Kto mógł, to biegł, nareszcie po tylu podejściach droga idzie w dół - już widać Karłów, a z niego tylko chwilka i meta na Szczelińcu, to dawało sił i kopa. Skacząc na jednej nodze zacząłem więc walczyć i kuśtykać trochę szybciej. Jeszcze tylko łyk wody na ostatnim punkcie tuż przed Karłowem, parę słów z towarzyszami niedoli i pomaleńku kalekim truchtem wzdłuż szosy do Karłowa. A tam gwar, pełno turystów na "deptaku" prowadzącym pod Szczeliniec. Jeszcze kilkaset metrów - kuśtyk, kuśtyk - nikt mnie już nie wyprzedza, pewno już są na górze. Docieram do podnóża słynnych schodów prowadzących na szczyt - a tam owacje, aparaty pstrykają - dawaj! dawaj! Adrenalina pozwala mi pobiec schodami, mijam jakiś zakręt i nagle niemoc wielka... Kto tak okrutnie rozplanował trasę, żeby pod sam koniec trudnego biegu maratońskiego dać schody??? Miało być ciężko, ale aż tak perfidnie ciężko? Potężny skurcz prawego uda i ból lewego kolana rozbrajają mnie zupełnie - zwieszam się na barierce i czekam ciężko dysząc. Chwilę powisiałem i wziąłem się w końcu w garść. Przecież do mety jest tylko tych kilkaset schodków, potem jest wypłaszczenie, dam radę choćbym się miał wgryźć zębami w glebę... Ruszyłem, wyprzedziłem grupy turystów omawiające jakieś trudności na szlaku i na bezdechu, z ciemnością w oczach, wleciałem na metę... Czas 6:11:22. Miejsce 28.
Napiłem się jak zwykle (i najadłem owoców), posiedziałem chwilkę pod schroniskiem na Szczelińcu, kibicując kolejnym wbiegającym, zabrałem worek z czystymi ciuchami i na lekkich nogach, jakbym przed chwilką wstał z łóżka, zbiegłem sobie po tych pieprzonych schodkach na dół do Karłowa, przebiegłem się kilkaset metrów na parking, gdzie wsiadłem do auta żony i pognałem do Pasterki na uroczyste zakończenie imprezy. Endorfiny zadziałały, radość podczas powrotu stłumiła wszelkie bóle mięśni i kolana.
I tak zostałem wreszcie maratończykiem.
Teraz czas na maratony płaskie.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |