Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [48]  PRZYJAC. [172]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
raFAUL!
Pamiętnik internetowy
poalkoholowe bełkotliwe mądrości

Rafał Kowalczyk
Urodzony: 1978-01-26
Miejsce zamieszkania: Wrocław
62 / 217


2010-07-03

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
wszyscy jesteśmy poszurani (czytano: 446 razy)

 

Do biegu „Od Zmierzchu Do Świtu” w Kaliszu przystępowałem jako debiutant na dystansie ultramaratońskim. Z tego powodu nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać w sensie wyczerpania fizycznego, jakim tempem biec, czy i kiedy robić odpoczynki, co i kiedy jeść. Najgorsze jednak jest to, że nie wiedziałem jaki dystans chcę pokonać. Chociaż może inaczej, bo wiedziałem, że chcę przebiec jak najwięcej potrafię (czytaj: ile się da) – nie wiedziałem jednak jaki mnie usatysfakcjonuje. W zasadzie każdy pokonany dystans powyżej maratońskiego uprawniał mnie do dumnego noszenia tytułu ultramaratończyka, no ale co to za ultras z wynikiem np. 45 km. Założyłem więc, że będzie dobrze zakończyć bieg z wynikiem przynajmniej 50 km a górną granicę ustanowiłem na 60 km – szacując po tym, jak człowiek dostaje zazwyczaj w dupę już przy biegu 42 kilometrowym.
Początek biegu był bardzo milutki. Grupa około 100 biegaczy wszelkiej maści (choć w dużej mierze zahartowanej w bojach ultra) radośnie poczęła kręcić się po rundkach o długości 3 km na kaliskim Szczypiornie. W trakcie tych kilku pierwszych kółek zaczął zapadać zmrok, co dla wielu (początkujących) biegaczy, w tym mnie, było dość nowym i niezwykłym doświadczeniem. Trasa wytyczona była z kolei tak, aby w pewnym miejscu mijać się z rywalami na wprost, co bardzo uatrakcyjniało samotne wielogodzinne bieganie.
Ja zacząłem bieg - wydawać by się mogło - bardzo spokojnie w okolicach 5:40 – 5:50/km. Ponieważ ostatnio przygotowywałem się do biegów bardzo długich, biegło mi się dobrze a pierwsze 10 km w tym tempie pokonałem bez większego wysiłku, oddychając praktycznie przez nos. W takiej ekscytacji nowym oraz podpytując kibiców z domków jednorodzinnych o wynik meczu Urugwaj – Ghana, nawet nie zauważyłem kiedy strzeliło 7 kółek czyli dystans „połówki”. Do tego momentu zjadłem cały żel - w trzech porcjach, po jednej co rundę, począwszy od trzeciej i wypiłem 0,5 l Vitargo. Zapadła noc. W okolicy 30 km zacząłem odczuwać już delikatne zmęczenie, choć bardziej zaczęło doskwierać znużenie. Stawka rozciągnęła się bardzo i mijanki na trasie były rzadsze. Skorych do pogawędek było też jakby mniej na tym etapie biegu. Za cztery kółka miałem minąć dystans maratonu. Tempo do tej pory ciągle w okolicach 5:50/km choć pomyślałem, że może trochę należałoby zmniejszyć, tak powiedzmy do 6:00. Po północy poznikali już najwytrwalsi nawet kibice, pogasły światła w domach a my biegliśmy w coraz większej ciszy (choć po jednej stronie pętli ciągle śpiewały jakieś ptaki albo miałem omamy) przerywanej tylko nieregularnymi odgłosami przejeżdżających pociągów. Po 11 kółku zjechałem do króciutkiego pit stopu i zabrałem ze swojej reklamówki odtwarzacz mp3 wraz ze słuchawkami. Choć nigdy nie słucham muzyki na treningach, a w startach tylko sporadycznie i to na dystansach nie większych niż 6km (<25 min) to muszę przyznać, że tym razem to był prawdziwy strzał w dziesiątkę. Zjadłem batonik izostera (z guaraną) i następne kilkanaście kilometrów pokonałem w bardzo przyjemnym biegu, przerywanym (ciekaw jestem reakcji innych biegaczy) moimi tańcami, śpiewami, graniem na perkusji i gitarze w powietrzu. Może to strasznie głupie, ale nakręciło mnie to na tyle, że przebiegam bez większego problemu kolejne rundy i w końcu 15 kółko, co dało mi największy pokonany biegiem dystans jednodniowy w życiu. Następne kilometry zaczęły już jednak męczyć bardziej i coraz bardziej. 17 runda – pokonuję dolną zakładaną granicę (przyzwoitości). Zaczynam mieć dość. Tak naprawdę dość. A tu minęło dopiero 5 godzin. Pozostały jeszcze dwie. Batonik izostar. 18 runda. Czy chcę czy nie muszę biec, bo nie przygotowałem się na ewentualność spania – nie mam w pit stopie żadnych ciepłych rzeczy na przebiórkę o karimacie i śpiworze nie wspominając. Niepokoi Achilles w prawej nodze. Dyskutuję z mięśniami i tłumaczę im, że i tak nie przestanę biec więc lepiej to niech one sobie odpuszczą sygnalizowanie dyskomfortu i dalej dzielnie pracują. 19 runda. Pit stop – zrzucam słuchawki. Nie mogę już jeść i pić tych sztucznych preparatów odżywczych. Wiem, że dzięki nim ciągle bez problemu biegnę, ale mam już taki niesmak w ustach (jestem zasłodzony tymi wszelkimi cudownymi węglowodanami), że na samą myśl o izotoniku robi mi się niedobrze. Piję już tylko wodę, która smakuje tak dobrze jak nigdy. Po takim dużym kubku przechodzę do kilometrowego marszu, żeby trochę uspokoić serducho, ale też „ułożyć” płyn w żołądku. 20 runda! Mam 60 kilometr. Jestem zmęczony ale pozostało jeszcze sporo ponad 75 minut czasu do końca biegu – no przecież się teraz nie zatrzymam. Przechodzę znów do kilometrowego marszu. Zaczyna mi być zimno, ale nie potrafię rozróżnić czy to od temperatury zewnętrznej czy z wycieńczenia. Od dłuższego czasu regularnie co kółko mijam Żiżitkę, z którą dopingujemy się wzajemnie. Strasznie mi imponuje – to też jej debiutancki bieg i widzę, że ciągle równiutko pokonuje rundę za rundą … z uśmiechem na ustach. A ponieważ dublowałem ją tylko raz - tak mi się wydaje, wiem, że ma znakomity wynik i wygląda na to, że będzie go jeszcze poprawiać. Około trzeciej nad ranem zaczyna się lekko rozjaśniać. Na jednej z kolejnych rund zauważam, że na poboczu, któryś z zawodników nalewa sobie Coli. Nagle zrobił mi się na nią taki taki smak, że wypraszam tego biegacza o kubek czarnego napoju, mimo wszelkiego możliwego skrępowania wynikającego z tej sytuacji. Zauważam też, że za mną zaczyna ustawiać się kolejka podobnych amatorów tegoż trunku!!! Cola – czy też cukier i kofeina pomaga – 21 runda. Trzeci raz przechodzę do kilometrowego marszu. Ostatnie trzy rundy to taka reguła 1 km żwawy marsz podczas którego piję i podjadam potem 2 km biegu. Podczas spaceru mam średnie tempo 9 min/km a w biegu ciągle trzymam się okolic 6 minut. Najczęściej widzę na Garminie 6:08/km na asfaltowym odcinku i 6:25 na „trailowym”. Decyduję się więcej już nie iść. Rozpoczęcie biegu po spacerze jest dużo bardziej bolesne od samego ciągłego biegu. 22 runda. Czuję, że z moimi palcami u nóg jest nie najlepiej, póki co jednak nie widzę krwi, więc nie panikuję. Z drugiej strony buty są tak umorusane, że pewnie i tak bym jej nie zobaczył, nawet gdyby tam faktycznie była. Zaczynam po raz kolejny biec na muła. Bezmyślnie przesuwać nogi do przodu. Lewa, prawa, lewa, prawa…Boże kiedy to się skończy!!! 23 runda. Zostało jakieś 20 minut do świtu (choć już jest i tak jasno) czyli do końcowego gwizdka. Sędziowie nie wpuszczają mnie na kolejną „dużą” rundę i teraz mam biegać małe – 400 metrowe. Przy pierwszej mi się coś pomerdało odnośnie hasła koniec i przechodzę do marszu, ale zdaję sobie sprawę, że jak zrobię trzy małe rundki to będę miał ponad 70 km. Biegnę. Druga mała, trzecia, czwarta. Jest 70 km. Ponieważ gps Garmina pokazuje mi trochę mniejszy dystans niż ten liczony przez sędziów postanawiam w razie czego dokręcić jeszcze kilka małych, żeby mieć u siebie też 70. Piąta, szósta, siódma i ósma runda – zostało jeszcze z 1,5 minuty do końca, ale nie widzę już sensu pokonania kolejnych 400m. Kończę bieg. Jest 4:14. Pokonałem 23 kółka po 3km każde i 8 rundek po 400m. Liczę i wychodzi mi 72,2 km. Wiem, że wykonałem ponad 100 % planu. Ba 140 % planu. Na mecie telepie mną. Szybko ubieram na siebie wszystko co tylko ze sobą przywiozłem. Organizatorzy robią wspaniałe śniadanie. Jest grill, ciasto, sałatki – wszystko co tylko dusza zapragnie. Herbata, kawa i …piwo o którym marzyłem od mniej więcej 30 km. Na ogłoszeniu wyników okazuje się, że w kategorii pań wygrywa Żiżitka z dystansem 69 km!!! I wygląda przy tym jakby przebiegła co najwyżej półmaraton a nie całą noc. Ja za to wyglądam jak pisofszit – ale zajebiście szczęśliwy pisofszit. Myślę sobie: ok. Rafał – nigdy więcej, co? Teraz, czyli kilka godzin później, wypatruję z niecierpliwością tej czteroetapówki na 100 km w Zamościu.


Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga


KARMEL (2010-07-03,22:50): Respekt! To była Twoja prawdziwa walka samego z sobą.
dziesiatka (2010-07-03,23:00): Nie mam komentarza...:-)Tylko gratulacje i wyrazy szacunku
michu77 (2010-07-04,15:10): Gratulacje! Mooooże za rok też spróbuję ;)
raFAUL! (2010-07-04,20:11): Podziękował Wam serdecznie za wszystkie gratulacje!!!
deKa (2010-07-05,09:55): Dołączam się do gratulacji!!! Jesteś twardzielem Rafał! Mam nadzieję, że szybko dojdziesz do siebie po tak ekstremalnym wysiłku... a może nawet już doszedłeś!?:)
raFAUL! (2010-07-07,22:33): Dzięki, dzięki i bez przesady to nie była nawet 100. No z regeneracją to nie jest źle - wczoraj machnąłem 10 i zastanawiam się nad maratonem w sobotę - tyle, że nie mam jak dojechać do Pasterki.







 Ostatnio zalogowani
waldekstepien@wp.pl
12:55
arturM
12:50
kos 88
12:12
Leno
11:39
ATT Sport
11:37
STARTER_Pomiar_Czasu
10:54
Rabarbar
10:49
Benek.Garfield
10:44
conditor
10:39
UKS ATOS Woźnice
10:28
Personal Best
10:27
ProjektMaratonEuropaplus
10:12
lordedward
10:07
fit_ania
09:59
Wojciech
09:42
Admin
08:41
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |