2010-05-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Ja - Smok 0:1 (czytano: 1735 razy)
Cracovia to chyba pierwszy maraton, po którym nie miałam nic do napisania. No, bo o czym tu pisać? To zdecydowanie był mój najsłabszy występ na królewskim dystansie. Myślałam, że o złamanie 4 godzin na zwykłej miejskiej trasie to już nie muszę walczyć. A tymczasem do ostatniego metra musiałam powalczyć. Po Krakowie mogę napisać poradnik: Jak nie biegać maratonu.
Za podsumowanie niech posłuzy fakt, że na 35. km obiecywałam sobie, że to mój ostatni maraton w życiu (poza Krynicą, gdzie małżonek ma zadebiutować i obiecalam pobiec z nim). 100 m za metą obiecałam sobie, że to ostatni (poza Krynicą) w tym roku. A jesiennego startu zaczelam wypatrywać dopiero we wtorek...
Uczucia mam mieszane, bo w gruncie rzeczy maraton był fajny. Nieźle zorganizowany, chociaż tu organizatorzy wiele zawdzięczają pogodzie. Gdyby było poniżej 15 stopni i mokro (co w końcu kwietnia w sumie nie jest takie niemożliwe), ocena organizacji byłaby diametralnie rózna. A tak - pogoda była znakomita...
Piszę to z pewną goryczą, bo pogoda była - dla kibicow. Trasa w dużej części malownicza, nie jakaś specjalnie trudna, kibiców nie za dużo, ale jednak dawało się ich zauważyć. I w tych pięknych okolicznościach przyrody przyjęłam osobliwą strategię. Po pierwsze - przebiec jak najwięcej zanim zrobi się upał. Po drugie - plan na wynik byl ambitny w gornych granicahc mozliwości.
Zaczęło się bardzo dobrze, po starcie wokół Błoń trzymałam tempo idealnie, na 5. kilometrze mialam 10 sekund obsuwu w stosunku do planu, do 8. km. nadrobiłam, na 10 i 12. mialam juz nawet 15 sekund zapasu.
I wtedy zaczął się podbieg. Niezbyt długi, w miarę łagodny, ale dający się we znaki, bo właśnie wtedy porywisty wiatr wiał w twarz, nie dając szans na nadrobienie tempa na zbiegu. Mimo to, mimo wyraźnie przeciwnego w mordewindu, ja nie chcialam werryfikować planu. Przez kolejne kilka kilometrów trzymałam tempo na siłę, tracąc cenną ebnergię. Przekonałam sie otym już na półmetku - 1,5 minuty straty do założeń. Jeszcze się nie przejęłam, i tak szłam na życiówkę i nawet, jesli wolniejszą niz zalozenia, to jednak.
Na 25. km musialam poczekac w kolejce do kibelka (jednak sikanie pod krzaczkiem w srodku miasta estetycznie do mnie nei przemawiało, a organizatorom zabraklo wyobrazni, zeby chociaz po 2 kabiny postawic). No i to był kibel w pełnym tego słowa znaczeniu. Do 30. km próbowałam jeszcze podbiegać, próbowała mnie zagarnać grupa na 3:45, ale to już było pozamiatane własciwie. Pozostała mi tylko walka o honor.
Wypadłam na nadwiślański bulwar jeszcze z optymizmem, ale wtedy lekko przytkały mnie pyłki nadwiślańskich traw. Na szczeście, na chwilę. Ale i tak piękny bulwar podziwiałam z perspektywy spacerowo-truchcikowej, mobilizując się co jakiś czas do rozpaczliwego kurcgalopka, po to by za chwile sobie pomaszerować, ptarzac, jak mijaja mnie kolejne osoby, z ktorymi ostatnio raczej wygrywalam...
W tym stanie dotrwałam do Blon. A tam - najcieższa próba - półtora okrążenia. I widok wpadajacych na mete tych, z ktorymi powinnam i ja wbiegac. A ja mialam jeszcze 4 km przed sobą.
Jakoś się dotoczyłam zanim zegar przeskoczył 4:00.
Nigdy wczesniej piwo mi tak nie smakowało....
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |