2010-03-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Czas marzeń... (czytano: 671 razy)
W ostatni weekend odbyła się najważniejsza dla mnie impreza biegowa I kwartału 2010 r - półmaraton ślężański. Ważna, bo:
1) przygotowywałem się pod jej kątem przez zimę i chyba pozostałą większość mojego biegowego życia (zacząłem regularnie biegać w październiku 2009 r.);
2) miała mi pokazać, czy moje treningi coś dają poza zdyszaniem ciała i szeroko pojętą rekreacją
3) to debiut w półmaratonie i w ogóle w biegach dłuższych (na razie walczyłem na dystansach 2,8 km, 6 km i 12 km), w dodatku w całości po asfalcie (na początku roku lekarz ortopeda usiłował wybić mi z głowy biegi po "twardym")
4) dawali ładny medal na pamiątkę :) ,
5) z imprezą wiązało się moje postanowienie o "usportowieniu" moich treningów, czyli odejściu od biegania rekreacyjnego na rzecz mniejszego lub większego ścigania się (pod waruniem ukończenia pómaratonu z czasem poniżej 1:45:00).
Tygodnie poprzedzające półmaraton spędziłem trenując 3x/tydz., na każdym treningu mając jakieś akcenty (przebieżki, interwały, podbiegi),
dodatkowo od czasu do czasu ćwiczyłem w Górach Sowich (głównie zdobywanie przełęczy Woliborskiej), w międzyczasie nie zaniedbywałem też innych części ciała, robiąc prawie co dzień solidną gimnastykę ogólną. Do ostatniego tygodnia miałem wrażenie dobrego przygotowania i wstrzelenia się z formą w termin imprezy. Wtorek - ostatni mocny trening interwałowy, czwartek - delikatne rozbieganie (owb1 ok. 1 h). I właśnie w czwartek poczułem okrutną niemoc... Rozbieganie było strasznie ślamazarne, miałem uczucie waty w nogach i totalnego braku siły i ochoty na wykrzesanie jakiejś większej energii z nóg... Ratowałem się trochę przebieżkami, bardziej takimi króciutkimi sprintami na
pobudzenie... Było słabiutko. Ale psychicznie było dobrze, gdzieś tam chowała się iskra do walki...
Aż nadeszła ta wyczekiwana sobota w Sobótce. Pojechałem z rodzinką na miejsce, załatwiłem formalności, łyknąłem butelkę własnego napoju energetycznego, nastałem się w kolejce do WC (ludzie, coście jedli na śniadanie? Stałem jak głupek w kolejce do pisuaru, nie wiedząć że wszyscy stoją do kabiny, dopiero gdy dotarłem w ogonku do drzwi, zorientowałem się że pisuar wolny od początku mojego stania!), i udałem się do rynku na rozgrzewkę i start. Wszędzie tłumy, niesamowita masa biegających, kolorowych ludzi. Podobno pękł 1000.
Udało się zapomnieć o słabości czwartkowego treningu, stanąłem na starcie i po armatnim wystrzale wypłynąłem w rzece ludzi biegnących ulicami Sobótki. Starałem się biec na obrzeżach trasy, aby nie musieć zrywac tempa przy wymijaniu wolniejszych zawodników, gdyż szybko okazało się że jednak polecę szybszym tempem. Wybiegając z Sobótki, cały czas posuwałem się w grupie do przodu, pierwszych 3 km nawet nie poczułem, zobaczyłem tylko mijane tablice. Za Będkowicami na jakis czas ustaliłem swoje miejsce, trafiając już na zwarte grupy mocniejszych biegaczy - do jednej dołączyłem i tak podpięty biegłem dalej, zmieniając się co jakiś czas na prowadzeniu. W Sulistrowiczkach pierwszy punkt z napojami - biegnąc pobrałem kubeczek z niebieskim izotonikiem i próbowałem wypić - zalałem nos, zakrztusiłem się i poczułem że gubię wypracowany rytm biegu. Na podbiegu na przełęcz Tąpadła udało mi się przeskoczyć do kolejnej grupy, a nawet odbiłem od nich znacznie.
Podbieg mimo długości był dosyć płaski (wcześniej ćwiczona przełęcz Woliborska jest znacznie dłuższa i bardziej stroma), dałem radę bez jakiegoś szczególnego zmęczenia...
Niestety, na trasę nie mogłem zabrać mojego biegowego zegarka, gdyż padła w nim na amen bateria, stąd tez nie znałem swojego czasu, tempa, nie mogłem więc za bardzo planować strategii biegu (opierałem się tylko na sygnałach organizmu). Przełęcz minąłem w czasie 42 minut (dziękuję biegnącemu obok za informację), ucieszyłem się, gdyż teraz realne stało się osiągnięcie wymarzonego 1:45:00. Za przełęczą zaczął się długi zbieg, w pewnym momencie dosyć stromy - nogi niosły bardzo szybko, niestety - pewien niedostatek ćwiczeń szybkościowych w moim przekonaniu nie pozwolił mi na zbyt długi szybki bieg i zwolniłem nieco tempo. Kilka osób z mojego otoczenia poszło ostro do przodu i tyle je widziałem... Kilometry fajnie uciekały - 11, 12, 13, 14... czułem siłę do biegu, przestrzeń... Przed wsią Sady trasa się wypłaszczyła, stała się nieco monotonna. Zaczęło się zwykłe płaskie bieganie. Szybka woda na wypłukanie ust i bieg dalej.
Minąłem 16 km i nagle... ŚCIANA!!!
Poczułem straszny chłód, którego nie mogłem wytłumaczyć z żaden sposób - przecież było ciepło. Nogi zaczęły dramatycznie słabnąć, oddech się skrócił. Głowę zaczęła zaprzątać myśl, że za chwilę tu padnę. Gdzie te kolejne kilometry? Miałem wrażenie, że włóczę nogami, wszyscy mnie zaczynają wyprzedzać - za moment ostatni zawodnicy przelecą nad moją głową... Nie miałem siły biec dalej, ale nie chciałem zwolnić, bałem się że jak przejdę do truchtu lub marszu - to już nie zwiększę tempa. Po 18 km zaczął się delikatny podbieg w Sobótce Górce - pomyślałem że fajnie, zostały tylko 3 km... Tylko 3 km... Zrobiło się strasznie daleko. Te 3 km stały się nagle jakimś mega długim dystansem... Przecież tyle mam czasem dojścia do moich tras treningowych... Tyle się czasem rozgrzewam lub schładzam... Zamajaczył mi ostatni punkt z napojami... Nie, to było złudzenie, to tylko niebieska tablica drogowa... Nie, jednak jest!!! Doczłapałem, zatrzymałem się i poprosiłem o izotonik a potem wodę. Mleczny płyn był paskudny, popiłem wodą i pobiegłem dalej. 19 km - był, czy nie? Nie był, dopiero jest. Biegnę dalej, powoli pojawia się 20 i z nim moja radość, że to juz tylko kilka minut... Po co ja do licha tutaj biegnę? Może wystarczy polatać sobie maksymalnie 6 km, przecież długi dystans to cholerna mordęga... W takich chwilach raczej nie odczuwam radości z biegania. Ta radość jest raczej wtedy, kiedy się nie biegnie. Ona jest w innych momentach, teraz tu jej nie ma.
20 kilometr dodał mi sił - przyspieszyłem nieco, nie pozwalając dać się przegonić innym. W końcu widzę halę, w której jest meta, jeszcze kawałem asfaltem w dół, wokół szpaler kibiców dopingujących do tego ostatniego zrywu, zakręt - i już tylko parędziesiąt metrów chodnikiem do wejścia do hali, juz widzę rodzinę, pędzę ile sił, dopingują, pstrykają fotki, wpadam na halę, jest meta - gwałtowne zatrzymanie, odczyt numerka startowego i krótka kolejka do hostess z medalami. Spokój, nareszcie - organizm po paru podskokach wraca do wolnego rytmu, zaczynam się cieszyć tym biegiem, jednak warto - dla tego uczucia na mecie, dla tych pierwszych sekund po dobiegnięciu...
Czas: 1:30:57 - mogłem o nim tylko pomarzyć wcześniej.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu szlaku13 (2010-03-24,18:39): Gratuluję! Zaryzykowałeś ostre tempo od początku i się opłaciło... Taki czas w debiucie...! Masz "waruny" jak widać do walczenia o lepsze cele... Jeszcze raz Gratki!
|