2010-02-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Łapanie świeżości (czytano: 2028 razy)
Tak to się chyba w tym biegowym slangu nazywa. Dobrze, jak jest robione świadomie, zgodnie z planem.
W moim przypadku tak jednak nie było. Łapanie świeżości w moim przypadku zostało wymuszone przeziębieniem, które dopadło mnie po biegu Wedla i trzymało... no, długo trzymało, bo jakoś nie chciałam sobie odpuścić i się podkurować. "Dzięki" temu w ubiegłą niedzielę pogrzebałam swoje szanse na wyjazd do Monako, bo nie bacząc na kaszelek, katarek oraz ogólną słabość, wystartowałam na Bródnie jak z katapulty i katapultacji wystarczyło mi na pierwsze okrążenie, po którym mnie wbiło w ziemię, siłą woli przetruchtałam drugie kółko, na trzecim wrócił mi rezon, ale i tak straciłam trzy minuty do zwyciężczyni.
Po tym uznałam, że przegrałam. Biega jak bieg. Przegrałam potyczkę z organizmem. Uznałam, że trzeba odpuścić. Że muszę najpierw dojść do pełni sił, a potem te siły nadwyrężać ;-) I wrzuciłam na luz, postanawiając się polenić troszkę. Łatwo nie było wbrew pozorom, zwłaszcza, że mróz odpuścił i wiosna w powietrzu zachęcała do wyjścia. Skutecznie za to zniechęcała nawierzchnia - śnieg, który sypał od połowy stycznia, zaczął topnieć, a pozostała po nim woda tworzyła malownicze jeziora, które po zmroku zamarzały w lodowiska.
Jakoś przetrwałam do polowy tygodnia.
W czwartek posnułam się do klubu. Tym razem nie na G. Pooglądałam, posłuchałam - i zanabyłam sobie karnet na kwartał. Od razu polazłam podręczyć jakiegoś instruktora. Dręczony rozpisał mi interwały minutowe. - 20 minut. Ostatnia minuta - w tempie 15 km/h. Ale te wcześniejsze to taki prawie spacer... No nic, zrobiłam. Troszkę się zmachałam. Potem porobiłam ćwiczenia na sprzęcie: rączki, plecki, nóżki... Zmachałam się bardziej i poczułam, że wystarczy.
W piątek zrobiłam powtórkę z rozrywki - znowu klubik. Tym razem podkręciłam trochę tempa w interwale, kończyłam po 3:45. Nieźle. Dociągnęłam do 5 km wolniutko i poszłam na maszynki. Godzina ćwiczeń i zmęczenie pracą gdzieś uleciało.
W sobotę postanowiłam sobie przypomnieć, jak się biega na tzw. świeżym powietrzu. A biegało się zaskakująco dobrze. Bez ciśnięcia, bo w niedzielę zawody, ale zrobiłam sobie przyjemną dyszkę w 54:30 i poczułam, że mam power.
Jednak na niedzielę nie nastawiałam sie jakoś mocno. Chociaż gdzieś tam, w głębi duszy, liczylam, że będzie dobrze. I było. XXX Polmaraton Wiązowski wystartował w samo południe. Ruszyłam mocno, bardzo mocno. Pierwszy kilometr - 4:40, następne dwa - po 4:35. Troszkę za szybko, ale nogi niosły jak dzikie. "Nie za szybko" - zapytał na czwartym kilometrze mijający mnie kolega. "No, za szybko" - odpowiedziałam, ale biegłam dalej. Potem troszkę zwolniłam. Ale dalej szło dobrze. Na dyszce - 47 z groszami, na nawrocie - 50, szłam jak burza na 1:40. I wtedy zaczęła sie górka. Ale ja biegłam dalej.
Troszkę wolniej. Ale zaparłam się. W zeszłym roku na tej trasie od 15. km pochodziłam. Dzisiaj nie miałam zamiaru. Co jakiś czas to ktoś mnie mijał, to ja kogoś. Na 15. km skonstatowałam, że własnie zrobiłam życiówkę na 15 (1:11:40). I jeszcze tylko 6 km. Jeszcze tylko 5, jeszcze 4... Na 18. km spojrzałam na zegarek. 1:40 już było nie do obrony. Życiówka - nie wiadomo. Trochę zwolniłam, jeszcze 3 km. Jeszcze 2... Dobiegam do 20. km. Ktoś mnie dopinguje. Na zegarek znowu. 1:40 - nie da rady. Musiałabym fruwać. Ale się spięłam, przyspieszyłam znowu. Gnam. Ostatni zakręt, ostatni prosta do mety...Zaraz, czemu ta meta jest tak daleko...?
Jeszcze przyspieszyłam, już prawie frunęłam. Ale nie. W tym tempie to ja przebiegnę jeszcze 100 m i stanę. A przede mną jeszcze ze 300 m. Zwolniłam. Ktoś mnie minął. No trudno. W końcu wpadłam na metę.
1:41:08.
Prawie 2 minuty lepiej niż rok temu.
Mam nową życiówkę.
I cały czas 1:40 przed sobą :)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora szpaq (2010-02-28,23:17): gratulacje :) Isle del Force (2010-02-28,23:40): Masz moc Aniu :)
kokrobite (2010-03-01,09:59): Kolejny krok do przodu :-) Gratuluję! Ile to jest 101 razy 2,11? ;-)
|