2009-12-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Szaberki... (czytano: 410 razy)
Dzisiejszy wpis Wiesława rozbudził moje cudowne wspomnienia z lat dzieciństwa i wczesnej młodości... tzw. "gówniarskie" lata. Z reguły byłem grzecznym, pomocnym dzieciaczkiem... :) Odstępstwami od tej reguły były momenty, kiedy wstępował we mnie urwis... Nie było to częste, ale fantazji wtedy mi nie brakowało... Szczęśliwie jakoś upiekało się mi, choć dziś sam szczerze powiem... dawałbym sobie ostro w skórę, gdybym miał wychowywać takiego "urwipołcia" :)))
W dniu dzisiejszym na "wiechowym" blogu przeczytałem historyjkę z jego nocnej eskapady na pole truskawek, w wiadomym celu... :))) Hm... wychowywałem się na wsi, a potem, gdy już poszedłem do szkoły, spędzałem tam każdy weekend, ferie, wakacje, święta... moje ukochane miejsce na Ziemii (do wiadomości Krzyżowa koło Świdnicy) i takich wspomnień mam całe mnóstwo, a pole naszych działań było ogromne... :))) Naszych, bowiem nie działałem w pojedynkę, tylko z kuzynem... :) Wkrótce po całej wsi i nawet w sąsiednich wioskach znali nas dobrze... jak jakaś "psota" miała miejsce to musieli być "Ci od Rusieckiej" (nazwisko mojej babci)... Często nazywali nas "Flip i Flap" lub "Pat i Pataszon", a to dlatego że, choć dzieli nas różnica 1,5 roku to centymetrów było wówczas aż 40 różnicy (kuzynek był chudym konusem, a ja dobrze zbudowanym dryblasem jak na swój wiek)... :))) Z czasem ta "fama" nam zaczęła przeszkadzać, bowiem podpinali nam już rzeczy, o których naprawdę nie mieliśmy pojęcia i żaden nawet paznokcia nie umoczył, nie mówiąc juz o maczaniu palców... Cóż... "sława" ma wiele oblicz... :)))
Historii było wiele, ale spróbuję przedstawić trzy epizody (nasze szaberki), które po dziś dzień wzbudzają uśmiech na twarzy, a czasami salwy śmiechu, kiedy tak sobie powspominam, choć wówczas nie było zbytnio nam do śmiechu... :)))
Gruszka - źródło witamin i owoc lekkostrawny... Polemizowałbym... :)
Oczywiście nie zamierzam podważać naukowych badań i jak najbardziej zgodzę się, że są bogactwem witamin i soli mineralnych... Gorzej jednak z lekkostrawnością, bowiem pewnego razu "odbiło mi się nimi" nieprzyjemnie... Spokojnie... o żadnych konwulsjach nie będzie... :))) Pewnego letniego wieczoru postanowiliśmy z kuzynem "pomóc" sąsiadowi w zbiorze owoców... :))) Drzewa "ulęgałek", jakie stało w jego sadzie, próżno byłoby szukać gdzie indziej w okolicy... Potężne i dorodne, a i robaczywek prawie się nie spotykało... Uwielbiam ten gatunek gruszek, dlatego "grzechem" byłoby nie przeskoczyć przez płot :) Akcja była zaplanowana już za dnia, a jedyną istniejącą "przeszkodą" był Ciapek.. niegroźny, ale okropnie hałaśliwy kundel :) Trochę go jednak olaliśmy, bo w sumie miał swój świat i ujadał na okrętkę (dopóki był za ogrodzeniem), więc gospodarz już do tego się przyzwyczaił... Wieczorem zakradliśmy się i zaczęliśmy "zbiórkę", choć tutaj bardziej pasuje określenie "zrywka"...
Zgubiła nas jednak pazerność... Choć część "zbiorów" była już bezpieczna za płotem, postanowiliśmy kontynuować, a wtedy pojawił się Ciapek, który wcześniej wylegiwał się po drugiej stronie domu... Zrobił sobie rutynowy obchód i... mieliśmy przerąbane, bo swoim piskliwym ujadaniem potrafił pół wsi postawić na nogi... :) Wtedy juz nie było trzeźwego myślenia, jak tylko nogi za pas i dyla, byle gdzie... bo nieprzewidywalny sąsiad nie mógł nas w żadnym wypadku przyłapać... inaczej "wtopa" na całej linii :))) Szybkości mógłby mi nawet pozazdrościć Ben Johnson na prochach... :))) Niemniej jednak daleko nie uciekłem... kuzyn owszem, bo kurdupel, więc wszędzie mógł się wcisnąć... Ja biegnąc za nim, bo na koniec musiałem zabrać jeszcze worek z łupem, zatrzymałem się na sznurku od prania... :) Ałłłłłaaaa!!! Za cholerę nie pamiętałem o tym, a w ciemnościach nie było szans zobaczyć, że wisiał sobie na wysokości moich ust... Biegnąc z otwartą paszczą, by nadążyć łapać powietrze w płuca, nadziałem się na niego... Kawałek ubiegłem nieświadomy, a potem wystrzeliło mnie do tyłu jak z łuku... O ile sąsiad mógł nie zareagować na szczekanie, to na pewno tego wielkiego huku, od mego uderzenia o glebę, nie dało się nie słyszeć... :)))
Emocje były tak wielkie, że powstałem chyba szybciej niż upadłem, dlatego szczęśliwie, nie zostałem przyłapany... Skutki tego były jednak mniej radosne, choć uśmiechałem się po tym zdarzeniu, tak czy inaczej, bardzo szeroko... Szeroko, bo przez sznurek uśmiech miałem powiększony z każdej strony na około centymetr... Ani jeść, ani pić, a i z gadaniem był problem zanim się nie zaczęło porządnie goić, a to łatwo nie przychodziło, w odróżnieniu do sinych plerów, które już po tygodniu doszły do siebie... Przez ponad dwa tygodnie unikałem sąsiada, by obserwując mój wygląd nie domyślił się, gdzie mogło mi się to stać... :) Zatem gruszki, jak wspomniałem wcześniej, odbiły mi się bardzo nieprzyjemnie, wręcz boleśnie, co nie oznacza, że nie lubię "ulęgałek"... Uwielbiam jak każde gruszki, ale obecnie kupuję... :)))
Mleko prosto od krowy...
Aj...! Któż nie lubi...? No, może niektórych brzydzić, bo jeszcze ciepły z pianką... ja uwielbiam. Mało kto mógł jednak tego spróbować w realu, a te "chwyty marketingowe" na sklepowych półkach, że niby "świeże", czy "prosto od krowy"... żal komentować. Ja mogę na ten temat powiedzieć wiele... wszak w dojeniu krówki mam pewne doświadczenie z przeszłości... :) Od zawsze uwielbiałem mleko i nie wyobrażałem sobie dnia bez tego napoju. Babcia jednak krowy nie miała, a jako wieloletnia pracownica "PGR-u" (kiedyś to była "firma" o zasięgu ogólnopolskim, a dziś... ma tylko jedna siedzibę... w Warszawie na Wiejskiej), miała przydział 5 litrów 3 razy w tygodniu... Niby okey, ale jak od tego odeszła śmietanka, zrobiło się twarożek... zostawało nieco mniej, a moje potrzeby były większe... Rosłem, więc potrzebowałem źródła wapnia... :)))
Zainteresowaliśmy się pewnego razu, z kuzynem jak zawsze, inwentarzem sąsiadki, która posiadała dorodną krasulę... :) Na początku to były kubeczki mleka, ale z czasem rozwinęliśmy działalność i wdrożyliśmy słoiki, a nawet małe 2-litrowe kanki na mleko... :))) Udój miał miejsce na łące pod lasem, gdzie nie musieliśmy się nawet zbytnio podkradać... :)
Z czasem sąsiadka wpadła w zakłopotanie, że jej krasula (jeśli dobrze pamiętam "Zośka") choruje, bo spadał dość znacznie dzienny udój. Nie obyło sie również bez wizyt weterynarza, który bezradnie rozkładał ręce, bowiem z klinicznego punktu widzenia "mućka" była zdrowa. Bogatsi o wcześniejsze nauczki wkrótce zaprzestaliśmy tego procederu, dzięki czemu my uniknęliśmy zdemaskowania, a sąsiadka zaczęła promieniować radością, z powodu cudownego ozdrowienia jej krasuli... I kto twierdzi, że cuda się nie zdarzają...? :)))
Ogórki... za nie człowiek jest gotów zabić...?!
Pełna dramaturgii historia... moment który nauczył nas (mnie i mojego kuzyna), że nie należy lekceważyć, na pozór ledwo poruszających się starowinek, bo nie ważne jest to co widzimy, ale to co może w tym ciele żyć... czasami nawet potworna siła i instynkt zabójcy... :)
A zaczęło się od szaberku kilku ogóreczków z grządki... Sąsiadka (inna tym razem niż w poprzedniej historyjce) musiała mieć jednak jakiś staż w "Scotland Yardzie", bo jakimś cudem zorientowała się braku kilku warzywek na tej dość długiej grządce, a w dodatku przewidziała powrót "złoczyńców" i przygotowała się odpowiednio na ta wizytę... :) Szok! Taka niepozorna, wątła, poruszająca się chwiejnym kroczkiem i o laseczce kobiecinka i w dodatku o słabszym wzroku, a tu taki "Sherlock Holmes"... Kiedy ledwo zdążyliśmy się "rozgościć" nagle wyskoczyła (w pełnym biegu) zza krzaka (porzeczki lub agrestu... nie pamiętam)... W naszych oczach pojawiło się przerażenie kiedy ujrzeliśmy w jej dłoniach widły, a na twarzy brak jakiejkolwiek litości nad, przyłapanymi na gorącym uczynku, dzieciaczkami... :)))
Zerwaliśmy się i w długą... Po chwili schroniliśmy się w stogu siana (wygląda to jak taki szałas na drewnianych belkach wspartych o siebie, ale nie pamiętam jak się na to mówiło)... Mieliśmy tam zamiar chwile ochłonąć i ustabilizować oddech i emocje... Nagle tą chwile ciszy przerwało pojawienie się wideł w środku tego stogu... Wariatka nas pozabija... krzyknąłem do kuzyna i szybko nawołałem do ucieczki... W sąsiadkę jednak wstąpił diabeł, bo zaczęła dźgać te siano, a raz ujrzałem jak o centymetry zębiska pojawiły się nad głową kuzyna... Nie wiedzieliśmy w która stronę uciekać, bo dziabała naprzemiennie, raz z lewej, raz z prawej... Uciekliśmy dopiero wtedy, gdy widły się zaklinowały między belkami... Ufff!!! Tak blisko śmierci chyba nie byłem, jak wtedy, ale ta zamiast z kosą, przyszła po nas z widłami... :) Teraz jest kupa śmiechu z tego, ale wówczas... dziwię się dlaczego nie narobiłem w portki, bo to byłoby logiczne... Widocznie nie było po czym... :)
W dzieciństwie wiele broiłem, choć babcia wiele czasu poświęcała na wychowanie ze mnie dobrego człowieka... Jaki jest tego efekt... powiedzieć mogą Ci, którzy mnie znają... Ja uważam że robota nie poszła na marne, choć kiedyś sąsiedzi mieli niezłe "szopki z nami"... Obecnie (od wielu lat) jestem bardzo lubiany przez nich, a zdarzenia, te i inne, choć wówczas wywoływały złość po białą gorączkę, dziś są miłymi wspomnieniami... można sobie usiąść na ławeczce i pośmiać się trochę, wszak to już jest nie tylko moja przeszłość, ale nasza wspólna... :) Pani od "wideł" nie żyje od lat, ale na jej sympatię nie mogłem nigdy liczyć... nikt nie mógł liczyć, bo była samotniczka z wyboru, a kontakty z sąsiadami ograniczały sie wyłącznie do sprzeczek, o byle co... :) A cała reszta... choć jestem już prawie 31-letnim dryblasem, gdy mnie spotka, woła na mnie jak za dziecięcych lat... Artuś :))) Nie zamierzam tego korygować, bo... nigdy nie wyrosłem z tamtych lat... :)))
P.S. Maniakom od karania za "przywłaszczanie" mienia chciałbym zasygnalizować, że sprawy uległy przedawnieniu, a w chwili obecnej jestem wzorowym obywatelem, który dba o dobro cudzego majątku prywatnego, jak również publicznego... :)))
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora szlaku13 (2009-12-17,14:24): A czy na pewno mówisz o "koledze"? :))) Gosiulek (2009-12-17,14:33): jak pięknie...Artuś:))) wiedziałam że masz przeszłość łobuza;))) szlaku13 (2009-12-17,14:37): Tak... a w domu pewnie szklaną kulę... :) Teraz to pojawi sie więcej takich, co stwierdzą, że wiedzieli... jak się przeczyta to się wie... logiczne... :))) Gosiulek (2009-12-17,14:42): kobieca intuicja...spojrzysz i wiesz;))) w końcu na trzecie mam Lucyfera jak pisałeś;))) Marysieńka (2009-12-17,15:41): O do licha!!!! Tak jakbym o sobie samej czytała:)) Co prawda chłopakiem nie jestem, ale w psotach nic im nie ustępowałam, ba czasami nawet "biłam" ich na "głowę" :))) szlaku13 (2009-12-17,15:50): Wiesiu, spokojnie... to się tyczyło kobiet, bo to zawsze one... Wiedziałam...! Wiedziałam, że tak bedzie...! itp... :))) wiedźmy z krwi i "kościów" :))) A bawiac sie nieco językiem polskim... Wiedź-ma to chyba wyraz pochodzący od wiedzy... ma wiedzę czyli "wiedźma", a zatem mamy odpowiedź skąd biorą się wszechwiedzące kobiety... :))) szlaku13 (2009-12-17,15:55): Aj Gosiu Lucyfero... nie za dobrze kojarzą mi się słowa typu... intuicja, prohibicja, abolicja itd... wszystko mi brzydko pachnie... :) szlaku13 (2009-12-17,15:59): Marysiu... sporo naczytałem się Twoich wcześniejszych wpisów, czy komentarzy, dlatego nie wątpię w Twój szeroki wachlarz możliwości... :) Szkoda, że nie żyliśmy w tym samym miejscu i czasie, bo wtedy moglibyśmy niezłą paczkę stworzyć... mój kuzynek czasami wymiękał... :))) Marysieńka (2009-12-17,17:37): Powiem tylko tyle....żaden chłopak z klasy, w podstawówce nie odważył się "zrobić" mi jakiegoś psikusa....bo marny go czekał los...zresztą i dziś jeszcze miewam szlone pomysły...moi synowie czasami "wymiekają" :))) szlaku13 (2009-12-17,19:31): Gdybyś była moją babcią to podobnie jak i ona nie potrafiłabyś mnie złapać... :) To że biegasz, niewiele by zmieniło... :P Zawsze stosowałem metodę "wyciszenia"... po przeskrobaniu czegoś, wracałem do domu jak już emocje opadły i nerwy zmiękły, a wówczas najwyżej klapsa dostałem... :))) szlaku13 (2009-12-17,19:36): A tak na marginesie... byłabyś świetnym "materiałem" na babcie... fajnie byłoby mieć biegająca babcię, z którą można potrenować, czy w zawodach wystartować... Wiesz Truskawko, zawsze możesz mnie zaadoptować... :)))
|