2009-11-08
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| I po biegu... (czytano: 224 razy)
Dzień zaczął się wczesnym rankiem (5:45), choć widok za oknem wcale tego nie wskazywał... Zaczął się, choć można powiedzieć, że to noc się nie skończyła... Nie mogłem spać, kręciłem się i co chwil kilka podświetlałem komórkę w celu uzyskania odpowiedzi na powtarzające się notorycznie pytanie... czy to już czas...? Nie wiem, ile udało mi się z tego zdrzemnąć, ale na pewno niewiele... Jeśli tak działa na mnie myśl o półmaratonie w dniu następnym, to aż boje się, o czas, gdy będzie zbliżała się ta wielka chwila... mój pierwszy start w maratonie... :) Melisa zamiast izotoników i jeszcze pewnie inne specyfiki, ale tak żebym potem na trasie nie fiknął gdzieś do rowu na drzemkę... :)
Standardowo, jak przed każdymi zawodami rozgrywanymi o wczesnej porze, na śniadanko wcisnąłem tylko bułę i banana... :) Wiem, że to nie ta dyscyplina, ale tylko taki posiłek mój organizm toleruje w takich przypadkach... do tego spora ilość wody i/lub izotoniku :) Po tym "kontynentalnym" śniadanku udałem się na pociąg, którym z przesiadką w Barcelonie, dojechałem do Castellbisbal... Miasta nie znałem wcześniej, ale znałem, z ulotki, profil trasy tego półmaratonu... Pierwszy widok tylko potwierdził moje obawy, że będzie cholernie ciężko, bo to same wzgórza... Mogłem wybrać jednak coś z kilku innych, równoległych i w dodatku bliższych imprez... Mój świadomy wybór padł właśnie na połówkę w Castellbisbal, bo zaintrygował mnie akurat ten profil z wieloma podbiegami... Taki chwilowy kaprys, by trochę bardziej sobie "dopieprzyć" :) Większą załamkę przeżyłem na miejscu z powodu pogody, wiało bowiem niemiłosiernie, a tego najbardziej nie lubię... może być zimno, mokro, ale nie wietrznie... zwłaszcza, gdy nie wyleczyłem jeszcze zatok. Cóż... miałem dwa wyjścia, z których jedno wogóle nie wchodziło w grę (odpuścić sobie)... :) Wybrałem zatem "dobrowolnie" jedno z nich, że pobiegnę... :)
Ze stacji kolejowej do centrum miasta odjeżdżał akurat autobus... Postanowiłem jednak, że te 20 minut sobie poczłapię... nie ze względu na skąpstwo, ale w ramach lekkiego porannego rozruchu, żeby było jasne :) Trafiłem do celu bez problemu... Do startu wciąż ponad godzina... część z tego zawsze zleci na różne regulaminowe duperele, potem szatnia i rozgrzeweczka... Już! Paaaszliii!!! Na samym już starcie szok... ok. 600 metrowy odcinek podbiegu... Nogi sie jeszcze nie rozkręciły, a tu już dociskanie, potem kolejne i kolejne... Na początku nie było jednak najgorzej... Każdy dopiero szykował się na najgorsze... na 7 kilometr. Już po 4 km myśli niczego innego nie trawiły jak tą magiczną "7"... Im bliżej, tym bardziej czuło się jakby miał nadejść "czas apokalipsy"... Niewątpliwie dla wielu zawodników tak było, wielu tego męczącego, nieprzerwanego podbiegu na odcinku od 7 do 15,5 km nie zniosło. O ile biegający Katalończycy to ludzie bardzo pogodni i wiele żartujący, tutaj jednak dreptali skoncentrowani, a najczęściej wydawanymi okrzykami były choćby... "joder", "hostia puta", "subida de puta madre" i inne zwroty "grzecznościowe"... :) Ja nie mruczałem wogóle, nawet nie myślałem... bo na to już siły nie było... :) Oby do przodu, choć po kilku międzyczasach aż tak bardzo widać tego nie było... Boże! 6:09/km... tak to ja nawet na treningowym dreptanku cieniutko nie biegam... :O Cóż, siła wyższa... ale najważniejsze, że nie padłem, nie poddałem się, że dotarłem do końca tego ponad 8 kilometrowego podbiegu i dopiero wtedy pozwoliłem sobie na okrzyk radości "Dzięki Ci Panie!" :)
Wtedy trzeba było zacząć odrabiać straty... Co prawda, już przed biegiem zakładałem, że na pobicie rekordu z mojego pierwszego półmaratonu nie będzie szans, ze względu właśnie na profil trasy... Tutaj moje wytyczne były takie, by spróbować pobiec poniżej 1:50... Zacząłem zatem sprężać się na ostatnich kilometrach, choć początkowo nogi, po wcześniejszym wysiłku, odmawiały posłuszeństwa. Przycisnąłem jednak i wyszło ostatecznie 1:46:17 :) Plan zrealizowany z naddatkiem, ale organizm dostał srogie baty... Cieszę się bardzo, że sprostałem, że nie podzieliłem losu ponad setki osób, które do mety nie dotarły... jedni z powodu kontuzji, ale byli też tacy co po prostu zeszli, bo spuchli, bo podbieg ich trochę przerósł... Na niektórych patrzyłem z niedowierzaniem i w myślach mówiłem... Ech, gdybym ja miał taką wysportowaną posturę i mniejszy balast wagi... :) A tak muszę wtaczać 90 kilo pod górę... Nie wiem, czy Syzyf miał tak ciężka kulę... :) Wiem jednak, że liczy się przede wszystkim charakter i z niego jestem dumny, bo możliwości fizyczne mam może ograniczone, ale charakter to mój "5-ty bieg"... :)
Teraz relaksik... upajanie się "moim sukcesem" i powolutku rozmyślanie o kolejnych startach... Za tydzień i za dwa "dyszki", a o nowy rekord w półmaratonie spróbujemy powalczyć 29.11 w Tarragonie... :P
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora kudlaty_71 (2009-11-08,22:01): ...moje wielkie gratulacje...widzę, że nie na darmo trzymałem za Ciebie kciuki...hehe...i to tak mocno, że aż niedocukrzenie miałem...pozdrawiam... szlaku13 (2009-11-08,22:06): Dzięki, ale na przyszłość się tak bardzo nie spinaj, bo będzie, że ja jakoś dobiegnę a Ty padniesz... :))) Ja trzymam za Twoja "Niepodległość" w Goleniowie :) Pozdro szlaku13 (2009-11-09,09:04): A niby skąd...? Ta wiedza... i te możliwości... :))) szlaku13 (2009-11-09,09:08): Cham ze mnie Wiesiu... zapomniałem podziękować... Dziękuję bardzo za gratulacje i za wiarę w moje "nadprzyrodzone" możliwości, które jakimś cudem dostrzegasz... :) szlaku13 (2009-11-10,14:42): Fakt... czemu miałbym byc gorszy od innych... Jak się mówi... "sroce spod ogona nie wypadłem"... :)
Dzięki "Człowieku Wielkiej Wiary..." :)))
|