2009-08-08
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Po zawodach (czytano: 158 razy)
![](sylwetki/opusta_d.gif)
Po niezbyt udanych zawodach w Jaworznie wróciłem do leśnego biegania. Uznałem, że ten start to był tylko wypadek przy pracy i w związku z tym nie zamierzam nic zmieniać w ogólnym planie treningowym. Jego podstawę mają stanowić dwa główne elementy – raz w tygodniu długie, w miarę wolne wybieganie (przynajmniej półtorej godziny, a najlepiej dwie) i raz interwały (sześć do ośmiu kilometrówek w tempie przynajmniej 4:40 każda, a w miarę możliwości nawet lepszym). Do tego jeszcze jeden trening w drugim zakresie (ciągły bieg 8 do 12 kilometrów), może jeden krosik po pagórkach (czasem wolny, czasem trochę szybszy), ewentualnie bieg w pierwszym zakresie zakończony kilkoma krótkimi (200 – 300 metrów) szybkimi przebieżkami lub podbiegami o podobnej długości. Najbliższy sprawdzian efektów najwcześniej na przełomie sierpnia i września. Najpierw może się zdecyduję na 15 km w Oświęcimiu, aby „policzyć się” z tym dystansem po Jaworznie. Ale to jeszcze nic pewnego. Natomiast najważniejszy w całym sezonie będzie na pewno jeden z półmaratonów: 20 września w Bytomiu lub miesiąc później w Katowicach. Dlaczego najważniejszy? O tym jeszcze na pewno napiszę, gdy będzie bliżej do startu.
A teraz krótko o tym, co było w kończącym się tygodniu. Najpierw, dwa dni po Jaworznie, rozbieganie po lesie. Bardzo lubię ten pierwszy „trening” po zawodach. Pulsometr i stoper służą wtedy tylko do tego, aby nie biec za szybko i za długo. To jest czas, aby na nowo cieszyć się lasem, rozglądać wokół, chłonąć otaczającą przyrodę, przypomnieć sobie, o co tak naprawdę w tym bieganiu chodzi. Masaż dla ciała i duszy poobijanych przez zawody.
W czwartek za to były już normalne interwały. Tym razem siedem klasycznych kilometrówek. Pierwsze trzy po 4:40, niemal idealnie jak w szwajcarskim zegarku. Przy czwartej udało mi się fajnie rozluźnić i zupełnie niechcący wyszła w tempie 4:34. Co ciekawe, czułem się po niej mniej zmęczony niż po poprzednich. Widać coś mi „zaskoczyło” z techniką. Starałem się biec podobnie w kolejnych, co zaowocowało jeszcze lepszym czasem – dwa razy po 4:29. Na ostatnim odcinku tradycyjnie dałem trochę czadu i zrobiłem go w 4:19. Tak więc mogę sobie zapisać kolejny rekord „treningowego okrążenia”.
A dziś weekendowy bieg „rodzinny” – półtorej godziny z Mają i psem. Skończyły się już upały i Ronia spokojnie taką dawkę ruchu wytrzymuje. Chyba nawet było jej mało, bo pod koniec znalazła sobie patyczek, z którym robiła swoje psie interwały. Może kiedyś będę mógł ją zabierać na swoje „kilometrówki”... Będę miał wtedy osobistego „pies-makera” :).
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |