2009-03-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Jedziemy do Blachowni! (czytano: 1271 razy)
O Blachowni pierwszy raz usłyszałem w Strzelcach Opolskich podczas biegu ulicznego na 15 km. Tam też miałem przyjemność (tak, przyjemność, a nie na przykład „okazję”) poznać Jacka Chudego – Dyrektora Biegu. Zamieniliśmy ze sobą może jedno krótkie zdanie ale to wystarczyło abym zapamiętał Go jako niezwykle życzliwego i serdecznego człowieka. I właśnie tam, w Strzelcach Opolskich w grudniu ubiegłego roku podjąłem decyzję, że do Jacka, do Blachowni jadę na pewno. Późniejsze czytane na forum opinie pełne zachwytu nad wspaniałą atmosferą już mnie tylko utwierdzały w tym przekonaniu. Jedziemy do Blachowni!
#00ffd1
Wiele się od grudnia zmieniło. Grupa Biegowa Dąbrowa Górnicza rośnie w siłę nie tylko liczebną ale również w siłę biegową. Na starcie w kolejnych zawodach staje nas coraz więcej. Widać nasze żółte, klubowe koszulki. Do Blachowni jadę z dziewczynami. Koledzy chyba mnie rozumieją:-). Jedziemy w stronę Częstochowy. Tylko gdzie ta Blachownia? Gdyby nie Przełajowa Ósemka nie zainteresował bym się tą miejscowością. Udaje nam się trafić na stadion. Okazuje się, że z dojazdem nie jest tak źle. Wita nas przejmujące zimno. Na szczęście nie pada. Pierwsze kroki to Biuro Zawodów. Odbieramy numery startowe (wpisowego w Blachowni nie ma), i kogo spotykamy? Kto nas wita niemal u drzwi? Oczywiście Dyrektor Biegu Jacek Chudy. Przypadek? No, może tak ale widać, że czuwa nad wszystkim i choć pewnie gorączka przedstartowa sięga zenitu to z twarzy Jacka nie schodzi uśmiech. Do zawodów jeszcze około godziny więc idziemy szukać gorącej herbaty. Piętro wyżej jest mała kawiarenka, w której siadamy w oczekiwaniu na start. Czuć biegową atmosferę. Dookoła przechadzają się panowie i panie w obcisłych strojach. Przez okno widać linię startu i krzątających się organizatorów. Pierwsi zawodnicy wyszli już na rozgrzewkę, która przy tej pogodzie nabiera szczególnego znaczenia. Czas się przebrać. Na przebierających się czeka normalna szatnia obok prysznice i ubikacja. Warunki pierwsza klasa. W strojach startowych wychodzimy na stadion. Zimno jak diabli więc trzeba się poruszać. Po kilku krokach jestem już przesiąknięty biegowym świętem Blachowni i jest mi gorąco. Ktoś mi mówi, że w lesie korzenie mają czerwony kolor. Aha, myślę: A trawa jest pewnie pomalowana na zielono. Organizator właśnie zwołuje wszystkich na start. Jacek miał kilka dni temu urodziny więc rozlega się gromkie „sto lat”, a Jacek szybuje ponad głowami podrzucających go kolegów. Jest bardzo sympatycznie.
Rozpoczyna się odliczanie, wreszcie start. Od startu staram się trzymać czołówki, a co. W końcu to tylko osiem kilometrów, a ja mam ambicje maratońskie. Po pięciuset metrach moje tętno chyba przekracza maksymalne wartości, mam kryzys. Mój organizm krzyczy: Przestań! I tak nie wygrasz tego biegu! Tętno spadło, a ja dalej trzymam się czołówki. Pięćdziesiąt metrów przed sobą widzę Jarka. Chyba naprawdę biegnę szybko. Wbiegamy na leśne ścieżki i co widzę? Korzenie pomalowane na czerwono, błoto zasypane słomą, mostki. Nawet wilcze doły oznaczone, żeby ktoś się nie złapał. Jeszcze nie widziałem trasy zadbanej z taką starannością. Postanawiam biec za facetem w białej koszulce. Biegnie mocno, wyprzedza, toruje drogę. Ciągnę za nim dobre pięć kilometrów, wreszcie nie dotrzymuję mu kroku. Biegnę jakiś czas samotnie ale za chwilę słyszę, że tym razem to ja jestem dla kogoś zającem. Gość za mną dyszy jak lokomotywa. Szósty kilometr to szczyt kryzysu. Dyszący facet mnie wyprzedza. Dogania mnie kolega Jarek M. i bezskutecznie próbuje mnie porwać za sobą. Nic z tego, opadam z sił, łapie mnie kolka i jest do niczego. Wybiegamy z lasu i nogi łapią trochę przyczepności na asfalcie. Pomiędzy blokami wieje cholerny wiatr, a ja mam wrażenie, że biegnę w miejscu. Wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy. Gdzie ten stadion? Łojezu, znowu wbiegamy do lasu. Umieram w biegu i na stadion wpadam siłą rozpędu. Czuję za sobą oddech goniącego mnie zawodnika. Przyspieszam na ostatnich metrach ale ten dopada mnie tuż przed linią mety i wbija kły w mój zmęczony kark. Jestem pokonany ale szczęśliwy. Młoda dziewczyna wiesza mi na szyi ważący chyba z pół kilo medal, dostaję dyplom i gratulację. Później dowiaduję się, że byłem 59 na 404 zawodników. Nieźle…
Zawody wspaniale zorganizowane pod każdym względem będę polecał wszystkim, a sam dodaję je do ulubionych:-).
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Marysieńka (2009-03-23,09:42): Całe szczęście, że te "kły" tylko w kark wbił...Co by było gdyby....???? Gratuluję:))) (2009-03-23,09:47): Oj, aż strach pomyśleć:-) shadoke (2009-03-23,15:38): A ja na ostatnich metrach to nawet walczyłam z "Grzmiącymi kijami";)))) i wygrałam:) (2009-03-23,21:50): Dziękuję!
|