2009-03-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Guty2008 (czytano: 962 razy)
Jest pięknie słoneczny wakacyjny dzień, lekki wiaterek chłodzi przyjemnie nasze spalone twarze. Siedzimy przy wielkim drewnianym stole położonym na skarpie naszego przytulnego ośrodka o przeżeglarsko fajnej nazwie ,,SZANTA". niewinne, lekko zmarszczone jeziorko kusi swym widokiem , obok, zniecierpliwiona czekaniem Janeczka kołysząc się z burty na burtę, skinęła masztem niczym ludzką głową, jakby chciała powiedzieć "tak, tak!" nic dziwnego: Ona masz Duszę! Gdy skończyliśmy smaczne śniadanko usiedliśmy przy herbacie planując trasę dzisiejszej wycieczki, decyzja padła na położony gdzieś hen, hen! na sąsiednim jeziorze rajski cypel wysunięty śmiało w głąb jeziora otaczającego go z trzech stron a od lądu odgradzał go gęsty las, w jego centralnej części przygotowane było miejsce na ognisko a nieco bliżej zachodniego brzegu wystrzeliwało w góre ogromne drzewo spełniając rolę naturalnego parasola kóry skutecznie chronił nasze głowy przed lejącym się z nieba żarem, z jednej z niewielu ale za to potężnej jego gałęzi zwisał sobie swobodnie dość długi i na pierwszy rzuta oka wytrzymały kij na dobrze zachowanej grubej linie. Zacumowaliśmy jacht i hop... do wody Pierwszy skok hm... nieźle! Będą wspaniałe zdjęcia które rozgrzeją swoim widokiem mroźne zimowe dni. Skoki do wody zajęły nas starannie, zupełnie nie zauważyliśmy kiedy zaszło słońce, zrobiło się późno więc pomału szykowaliśmy się do drogi powrotej. Wiaterek przybrał nieco na sile i migiem przeniósł nas w okolice dość wąskiego przesmyku, jedynej drogi na nasze jezioro. Przepłynięcie go nie sprawiło nam wielkich problemów i po chwili ujżeliśmy hen gdzieś daleko... pomost naszej gościnnej 'Szanty". byliśmy w dobrych humorach a pora była znośna więc się skusiliśmy na odwiedzenie sąsiedniego portu i wstąpienia tam do miejscowego baru na małe co nieco... Posiliwszy się całkiem niezłymi chamburgerami, ruszyliśmy w drogę powrotną. Wracając z pełnymi brzuchami na jacht, planowaliśmy jak zagospodarować pozostałą część dnia, zbliżając się do oddlonej nieco kei, zauważyliśmy dosyć mocno rozbujany maszt, chmury niemal całkowicie zakryły niebo a woda zapieniła się. Pośpiesznie otaklowaliśmy Jankę i ruszyliśmy w drogę powrotną lecz przeciął nam ją potężny ciemny, brudny szkwał, spychając nas w pobliskie trzciny, na szczęście znaleźliśmy się w miejscu dość płytkim a do brzegu było niedaleko więc szybko powróciliśmy do pomostu i zaczeliśmy wszystko od początku.... Czas płynął a rozwścieczony wiatr hulał coraz mocniej. Położenie nasze było nieciekawe, zatoka była za płytka, żeby móc płynąć z opuszczonym mieczem a wiatr był dopychający co przy tak usytuowanym pomoście uniemożliwiało wciągnięcia żagli na maszt. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem było wypłynięcie na pagajach mniej więcej do połowy zatoki pod wiatr i postawieniem grota, ale wiązało się to z bardzo dużym wysiłkiem i perfekcyjnym zgraniem załogi. Odetchnęliśmy trochę i przystąpiliśmy do realizacji morderczego planu. Wiosłowaliśmy, walcząc z szalejącymi szkwałami, odpłyneliśmy dość daleko ale niesprawne postawienie żagla zdryfowało nas spowrotem do pomostu... Rozwcieczeni porażką sklarowaliśmy jacht i postanowiliśmy przeczekać wichurę a fakt że niebawem zrobi się ciemno podpowiadał nam żeby zostać w porcie na noc. Pogodzeni z losem leżeliśmy sobie w naszych kojach umilając sobie wieczór wesołą rozmową i wcinając chipsy. Nagle przez otwarte drzwiczki zejściówki zauważyliśmy płynącą na desce windsurfingowej postać. był to średniego wzrostu, dobrze zbudowany facet, jego osiwiałe włosy i długa broda zdradzały że nie jest on pierwszej młodości.... Podszedł on do nas i pocieszając słowami że nie tylko my, mamy problem z tą nieprzyjazną zatoką, poczym zaoferował nam swoją pomoc. Widząc że nasz wybawca zna się na rzeczy, zgodnie nazwaliśmy go Bosmanem. Bosman dobrze wiedząc co robić nakazał przygotować żagiel do postawienia, podnieść miecz do oporu i spuścić lekko ster za którym sam zasiadł a nam kazał zająć miejsce po obu burtach wiosłując co sił wiosłami! z mozolnym trudem posówaliśmy się na przód wygrywając z silnym wiatrem, z nieba siąpił gęsty deszcz zmywając pot z naszych twarzy, nagle bosman krzyknął: Grot w góre! Poczym osoba którą wyznaczył do tego zadania sprawnie wciągnęła żagiel na maszt, zaraz potem hukną kolejną komendę: Spuścić miecz i wysunąć całkowicie płetwę sterową! Natyczmiast rzuciliśmy się do wykonania zadań. byliśmy wykończeni, głodni i cali przemoknięci, ale szczęśliwi! Szczęśliwi że już za nami ta cholerna zatoka! Bosman Nagle oddał ster w nasze ręce, spytał czy sobie dalej poradzimy, ledwo odpowiedzieliśmy a on dał nura w ciemne wody, płynąc jak ryba do brzegu! Krzyknęliśmy tylko "Dziękujemy!" a on zmikął w ciemnościach. Uradowani szykowaliśmy się do kolejnego zwrotu do ośrodka było jakieś pół godziny drogi, ściemniło się na dobre a deszcz nie ustępował, tuż nad lasem rozjaśniało niebo, zagrzmiało przerazliwie a w nas wstąpił nowy niepokój czy zdążymy! Czy dopłyniemy przed burzą? Rozpaczliwie wypatrywaliśmy się w ciemności szukając pomostu naszego ośrodka. Ciemnobura woda mieszała się z otaczającym jezioro lasem skutecznie utrudniając nawigację, widoczność była prawie zerowa... nagle rozbłysnęło w oddali światło, tak! to znajomy świeci zapalniczką! to już koniec przygody. Jeszcze tylko szybki klar i spać.
chciałbym być takim bosmanem!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |