Ten Maraton śnił mi się po nocach od kilku miesięcy. Raz, że zabrakło mi do złamania trzech godzin dwóch sekund ,drugim razem ze przybiegłem tuz za Cześkiem Pelcem a czas był 2:57 czyli nieźle.
Wrocław to osobna historia zarówno mego życia jak i również tego miasta. Tu się wychowałem, tu tez dorastałem, w tym mieście jak w żadnym innym doznałem wiele dobrego jak również wiele złego –stare dzieje było minęło - teraz czas biegać maraton.
Z Kamilem zjawiamy się w biurze Maratonu w sobotę tuż po 13, przeżywając chwilę grozy. Otóż Kamil niema jeszcze skończonych 18 lat, a tylko osoby, które skończyły pełnoletność są dopuszczane do startu nawet w pół-maratonie. Mój instynkt starego Wrocławiaka podpowiada mi, aby iść na tak zwaną aferę i udaje się. Pani jest tak skołowana, że nie raczy zauważyć pewnych przegięć, za co jej cześć i chwała. Bzdurą jest by dopuszczać do połówki tych co mają skończone 18 lat - lepiej niech stoją w bramach popijając wiadome trunki. Jest bardzo zimno i mokro, pada od samego rana z małymi przerwami. Jeżeli ma tak być jutro to ja dziękuje, ja się wypisuję. Ja nie mam zamiaru tu pływać.
Jest to zarazem moja trzecia próba złamania 3 godzin w maratonie, jak to mawia Przemo ta 3 uczy pokory. Jeżeli nie tu to gdzie? Jednak cały czas pada, to niewątpliwie odbija się i na psychice jak i również na samych zawodnikach. W sobotnie popołudnie udajemy się na rynek, na past party. Może past było ale z party to nie miało nic wspólnego. Pogoda robi swoje. Widzę paru weteranów maratońskich biegów - Wojtka w czerwonym kapeluszu, Janka i wielu innych. Robię sobie zdjęcie z repliką Lenina, ogólne spojrzenie na wrocławski rynek......i wrażenie, że jednak było tu sympatyczniej 30 lat temu. Za dużo tu teraz tego blichtru, który ani nie pasuje ani nie jest na miejscu. Ostał się tylko z dawnych czasów Feniks, nie, nie ten z popiołów, to jest dom towarowy kultowe miejsce lat 70 niestety tamtego wieku.
Jesteśmy w tej komfortowej sytuacji, że zatrzymujemy się u mego taty, także jakiekolwiek niedogodności są nam nieznane, poza jedna różnicą ciśnień, która jest zdecydowanie inna .
Nareszcie niedziela, wstajemy o 6 rano, jedzonko skromne. Przygotowanie odżywek też idzie jakoś sprawnie. Gdy wszystko gotowe wyjazd na start. Na Rynku trwają od razu poszukiwania przez nas reszty klubowiczów. Trafimy na Przema i resztę bez problemu pod MC DONALD. Smutno jest gdy się dowiadujemy z ust Przema, że doszło do kolosalnego nieporozumienia czy tez błędnego interpretowania SMS-a Cześka ,Czesiek dzisiaj nie pobiegnie. Smutno jest mi z tego powodu ponieważ chciałem z nim, weteranem maratonów wymienić parę uwag, które by się przydały w walce z tą zaczarowana trójką. Oczywiście słysząc jakieś śmichy chichy domyślam się, że jest tu gdzieś w pobliżu Michał W. Nie myląc się robię mu zdjęcie na które oczywiście nie reaguje, po prostu dlatego, że bajeruje jakąś fajną laskę, ojjjjjjjjj fajnaaaaaaaaaaaa.
Wieść gminna niesie ze startujacych powinno być ponad 1200 osób, to sporo jak na taka pogodę i ten termin. Serpentyny, strzał startera i poszli .Na razie pogoda wymarzona - zero wiatru zero deszczu oby tak dalej. Usilnie w tym kolorowym tlumie staram się zauważyć naszych klubowiczów, bez skutku. Według organizatorów każdy kilometr miał być oznakowany, ja na taki dopiero natrafiam na 4 km. Czas mam dobry zgodnie z założeniami 4:05 na 1 km. Denerwuje mnie trochę ta kostka brukowa pamiętająca jeszcze z pewnością czasy Hitlera, jest bardzo śliska, jednak z tego co zauważyłem większość jakoś z tym elementem tego maratonu radzi sobie znakomicie. Około 10 km zaczyna padać, najgorsze co może być. Jednak i ten deszcz też ma swoja statystykę zaczyna padać bardzo powoli. Punkty z odżywkami i piciem świecą pustkami, ktoś rzucił myśl, że zaoszczędzą na następny maraton. Rzadko, który maratończyk decydował się na korzystanie z picia, czy też innych uciech podniebienia – a było tego sporo.
Przebiegamy koło stadionu Olimpijskiego, to tu jeszcze 30 lat temu chodziłem na mecze Śląska, to tu 70 lat temu Niemcy budowali go by odbyła się w latach 50 tamtego wieku Olimpiada. Z ledwością kojarzę fakty, coraz mniej dociera do mego umysłu z tego co kojarzę z danymi miejscami, może i lepiej. Okazuje się to skuteczne gdy przebiegamy tuz przed półmetkiem tego maratonu w miejscu mi bardzo bliskim, szkoły do której uczęszczałem 8 lat. Dopiero na mecie uzmysłowiłem sobie, że tamtędy biegłem. Na półmetku wywalam ze swego wyposażenia czapkę, która staje niepotrzebnym balastem, namokła niesamowicie. Jest jednak wahanie na półmetku, Pan zaprasza kto na pół-maraton to tutaj jest meta, a kto dalej to tam heja, przez moment miałem wątpliwość, by skończyć tą wariację w tym deszczu, jednak i dobrze, że to trwało tylko kilka sekund. Jednak nie wiem czy wszyscy biegnący pod ratuszem wrocławskim zdawali sobie sprawę, że chodniki w wielu miejscach były wyłożone nagrobkami zmarłych wiele lat temu. To taki dziwoląg czasów dzisiejszych.
Przebiegamy koło miejsc które przekraczałem w swojej młodości tysiące razy, nie działa to na mnie. Żelazna konsekwencja jakiej się poddałem na tym maratonie na razie skutkuje, w porywach na niektórych odcinkach osiągam nawet 3:55 na 1km.
O tym, że biegnie się razem nie trzeba nikogo przekonywać, od 22 km biegnę z jakimś biegaczem, później się okaże, że ma 35 lat, 2 lata temu w MW uzyskał z tego co pamiętam 2:51.
Jak biec to biec z lepszym od siebie, jednak w dali widzę jak nieuchronnie przybliżam się do mego kolegi Byka z Krakowa. Od razu kalkulacja czy ja tak szybko czy też on słabnie? Byku od razu ostrzega nie forsuj, spoko, jednak moje tempo jest za szybkie dla niego. Dziwi mnie to czy ja taki mocny, czy .......??????????
Deszcz jest w tym akurat momencie niesamowity tłucze co się da, dotąd wydawało mi się, że lepiej jest biegać w słoneczne dni, ale deszcz też ma swoje uroki.
Musze się przyznać, że nie za bardzo pamiętam to, co się działo między 30-35 km, niesamowity wiatr i deszcz, potrafił wszystko obrzydzić a zwłaszcza bieganie. Jednak kibiców mieliśmy wielu, była i orkiestra i te dziewuchy co nogami sięgają poza szyję.
Po 35 km jestem więcej niż pewien, że złamię te 3h, jednak nie zamierzam ani odpuszczać ani szarżować. Biegnę swoje, biegnę sam nawet nie wiem, kiedy odpadli ode mnie pozostali moi współtowarzysze. Pamiętam jeszcze słowa Byka przed 30 km by nie szarżować, mam odpowiedni zapas - spokojnie. Tak, tylko tak mi przypasowało to tempo, że ja absolutnie nie czuję żadnego zmęczenia, biegnę sobie jak Forest Gump. Jedna też refleksja mi się nasuwa: podczas przebiegania tych ostatnich kilometrów ,im człek jest więcej wybiegany tym też te kilometry szybciej uciekają.
Podbieg pod ostatnie wzniesienie i meta, czas nie gra dla mnie żadnej roli, wszak mym założeniem było złamać 3h choćby o sekundę. A tu 2:53:33 szok, oczywiście zadowolenie, zdziwienie zarazem gratulacje od ojca, które sobie bardzo cenię. I francowata złośliwość, kiedy złamię 2:50?Ale to chyba każdy z nas
ma, maratończyków. I tak trzymać. Jednak nade wszystko pamiętam myśl Marka C., że bez względu na to w jakim czasie byś nie przebiegł maratonu (2:50..3:00 itd.) zawsze będziesz amatorem. I takim chyba jestem i mam zamiar być.
Oczekiwanie na mecie na pozostałych klubowiczów rekompensuje świadomość, że 3h poszło w niepamięć. Dowiaduję się od Kamila, że wszyscy nasi dobiegli połówkę na spoko. Tylko gdzie ten Przemo? Jednak niestrawności żołądka nie pozwoliły mu dobiec wcześniej. Kilku ochroniarzy jakiegoś tam budynku z pewnością zapamiętają go jako tego, który najszybciej nie tylko wbiegł ale i wybiegł z miejscowego sanitariatu. Z takim samym spoko opuszczam to moje miasto, robiąc sobie jednak stosowne zdjęcie ze stosownym autem wartym bagatela 945 000 zł, tak bez jaj. Gdyby tyle dawali za złamanie 3h to miałoby się brykę. Pocieszam się jednak faktem ze zwycięzca tego maratonu za przebieranie kopytkami dwa razy szybciej niż ja dostał tylko 1/4 z tego co warte jest to auto. A mnie choćby dali oponkę z tej bryki, ale nie dali zatem wyjazd do domu. Za tydzień Jelcz spotkanie z nasza Basią kochana.