Wybuchem wiosny przywitało Dębno maratończyków, którzy 4 kwietnia 2004 roku zjechali się do tego miasteczka by wziąć udział w organizowanym już po raz 31 maratonie. Rangę imprezy podnosił fakt, że były to Mistrzostwa Polski, na których kandydaci do naszej lekkoatletycznej reprezentacji na olimpiadę w Atenach musieli wykazać się wypełnieniem czasowych minimów. Ponadto w Dębnie rozgrywano w tym roku Mistrzostwa Polski Policjantów w tej dyscyplinie, czego uczestnicy i kibice nie mogli nie zauważyć: nad miastem krążyły policyjne helikoptery, przygrywała też całkiem nieźle policyjna orkiestra dęta z Wrocławia, a oprócz zabezpieczających bieg policjantów widziało się też wielu oficjeli płci obojga w niebieskich mundurach.
Dębno wśród kilkunastu polskich maratonów wyróżnia się pozytywnie od lat. Otwiera na początku kwietnia kalendarz, zachęca wyjątkowym w naszym kraju profesjonalizmem obsługi i zaangażowaniem całej lokalnej społeczności w organizację, logistykę i naprawdę gorące kibicowanie. Frekwencja nie jest tak wysoka jak we Wrocławiu, Krakowie, Warszawie czy Poznaniu, w rekordowym zeszłorocznym jubileuszowym dębnowskim maratonie wzięło udział ponad 600 uczestników, w tegorocznym było ich około 400. Nie jest to bowiem impreza masowa, lecz w pełnym tego słowa znaczeniu sportowa. Tu sprawdza się nasza czołówka a spośród 100 najlepszych wyników ustanowionych w Polsce ponad 80 uzyskano w Dębnie. Dla szarych maratończyków miasto to jest też miejscem, gdzie można poczuć się sportowcem i gdzie są warunki do zawalczenia o życiowy rekord.
Także w tym roku Dębno nie zawiodło. Przyjechałem tu jako członek kilkunastoosobowej warszawskiej ekipy joggerów spotykających się na Sobotnim Bielańskim Biegu Porannym. Przygotowywałem się do tego startu od jesieni, trenując w zimie intensywnie jak nigdy dotąd, w ostatnich miesiącach wg planu treningowego Darka Sidora, maratończyka i trenera lekkiej atletyki z Wrocławia. Miałem zamiar pokonać atakowaną bez powodzenia już dwukrotnie barierę trzech i pół godziny.
Zaraz po przyjeździe dokonaliśmy formalności zapisowych, wszystko dało się załatwić błyskawicznie a było tego sporo: identyfikacja, badanie lekarskie, wydanie numerów startowych i pakietów sponsorskich, pobranie za kaucją chipów, skierowanie na kwaterę dostosowaną do możliwości finansowych uczestników maratonu. W tle znany od lat klimat Dębnowskiego Ośrodka Kultury: kawa i herbata, matariały reklamowe imprez biegowych, muzyka, wyświetlany rzutnikiem film z zaszłorocznego maratonu, oferty wyjazdów na zagraniczne maratony, propozycje produkcji medali i trofeów dla organizatorów imprez biegowych, spotkania z dawno nie widzianymi kolegami z biegowych tras. Na zewnątrz stoiska ze sportową odzieżą i obuwiem oraz możliwość komputerowego zbadania prawidłowości funkcjonowania w biegu swoich stóp. Wszystko to prezentuje się naprawdę zawodowo.
Rozdzielamy się, bo zakwaterowani jesteśmy w różnych miejscach, ja wraz z Włodkiem Kwaśniewskim, Jankiem Kurcewiczem i Pitem lądujemy w pobliskiej plebani, okazuje się że w tym samym pokoju jest też Kazig z Grupy Trójmiasto biegania.pl. Nocowałem już tu trzy lata temu, kiedy pierwszy raz byłem w Dębnie. Od tego czasu biegnę tu maraton co roku. Pogoda jest teraz zmienna, a ja niestety jestem meteopatą. Wahania ciśnienia powodują u mnie silne bóle głowy. Po pięknym słonecznym dniu wieczorem pada deszcz, więc w nie najlepszej formie kładę się wcześnie spać. Ale noc przespałem całą, w przeciwieństwie do kilku kolegów, i budzę się następnego pięknego, słonecznego ranka w niezłej formie. Wczesne, przywiezione ze sobą śniadanie popijam obficie herbatą serwowaną w miejscu zapisów. W pobliskim supermarkecie zaopatruję się w powerade, dwie trzecie butelki wypijam a resztę postanawiam zostawić jako prywatną odżywkę w Dargomyślu na 31 kilometrze.
Obok przeznaczonego do tego kartonu natykam się na postać znaną: Jerzego Skarżyńskiego, maratończyka, trenera i autora poradników książkowych dla biegaczy. Zagaduję go o trenowanych przez niego podopiecznych, spośród których wielu dziś startuje w różnych miejscach Europy, m.in. na maratonach w Zurichu, Paryżu i w Dębnie. Jurek oświadcza, że jest już spora gromadka osób, które zamówiły u niego konsultacje i plany treningowe. Aby utrzymać poziom tych konsultacji na razie nie chce tej grupy rozbudowywać. Oczywiście rozmowa szybko schodzi na najbardziej aktualny dla Jurka temat. W drukarni jest już jego książka poświęcona biegowi maratońskiemu i będzie gotowa na maraton wrocławski lub krakowski. W sprzedaży wysyłkowej będzie kosztowała... 42,195 zł.
Zapowiada się ciepły, słoneczny, wiosenny dzień, więc po raz pierwszy w tym roku wkładam tylko strój klubowy składający się z krótkich przewiewnych spodenek i lekkiej koszulki bez rękawów oraz czerwonej czapki z daszkiem. Wybór stroju okazał się słuszny, a to zawsze na chwilę przed startem powoduje u mnie, i jak widziałem nie tylko u mnie, rozterki. Jeszcze zostawiam worek z rzeczami w gimnazjalnej szatni, robię rozgrzewkę i staję w tłumie na starcie. Ruszamy po strzale startera (nie obyło się bez normalnych już przy takich okazjach małych kłoptów z bronią) i po raz kolejny już dziwi mnie brak piszczącej maty chipowej na starcie. Oznacza to, że mierzony będzie tylko czas brutto. Nie tylko ja jestem zdziwiony, w końcu po to te chipy są, żeby mierzyć czas netto. Wielu biegaczy nie uruchomiło swych stoperów czekając na tę pierwszą matę, której zabrakło.
Doping w na ulicach jakby trochę słabszy niż w zeszłym roku i drzewiej, początkowo jak zwykle jest zwarta grupa, potem rozciągająca się. Planuję utrzymywać stałą szybkość 4:55 min./km. Przegapiam oznaczenie pierwszego kilometra, na drugim okazuje się że biegnę trochę za szybko. Wyrównuję rzeczywistość i założenia pod koniec Dargomyśla w okolicach piątego. O ile w samym Dębnie po starcie doping był jakiś taki skromny, o tyle w Dargomyślu życzliwych i aktywnych kibiców nie brakuje. Mój żółto-czerwony strój (to barwy zarówno Warszawy jak i Dębna) wzbudza szczególną życzliwość, przybijam piątkę młodemu strażakowi na początku wsi, potem kilku dzieciakom. Jest ta sama co zwykle energicznie klaszcząca starsza pani, są podchmieleni nieco ale równie entuzjastyczni panowie, a w centrum miejscowości słyszymy dziarsko tnącą ludowe kawałki odświętnie przyodzianą orkiestrę. Mija mnie dziwny pojazd, coś w rodzaju samochodu terenowego z podestem na dachu, na którym stoi komentator z mikrofonem.
Przy mostku na Myśli wyprzedza mnie Mietek Orzechowski, mówiąc żebym zwolnił, bo spuchnę. Ja jednak już ustabilizowałem tempo i staram się je utrzymać. Za Dargomyślem chyba najładniejszy kawałek, wąska asfaltowa szosa wspina się łagodną pochyłością przez piękny las. Napotykam grupę biegaczy płci obojga z Mety Lubliniec prowadzoną przez Stacha Miluka. Proponuje mi, żebym się przyłączył. Pytam, na jaki czas biegną. Odpowiada, że na 3:20. Biegnę z nimi, opowiadam ze dwa dowcipy, ale okazuje się, że jednak mają tempo 5:00 min./km. Mówię Stachowi, ż
e nijak mi z tego 3:20 nie wychodzi, on na to że maratonów się nie wygrywa na kartce lecz biegając. Ja mu na to, że ja jednak będę biegł równo. On mi że właśnie tak, mam biec równo z nimi. Mogliśmy tak sobie gadać jeszcze długo...
Powoli odrywam się od grupy, bo na dwunastym kilometrze przed Dębnem miałem już pół minuty straty w stosunku do założeń. W Dębnie jest kilkusetmetrowy kawałek drogi podzielonej przez środek z dwukierunkowym ruchem maratończyków, mogę więc pozdrowić najpierw tych, którzy są kilka minut przede mną, a po zawrotce tych trochę za mną. W obu grupach jest oczywiście kilku znajomych. Na ulicach sporo ludzi, wielu gorąco kibicujących, nie brakuje wyciągających się rąk dzieci do przyklepania. Opuszczamy ponownie Dębno i kierujemy się w stronę Dargomyśla. Większość trasy poprowadzona jest przez las.
Na szczególne wyrazy uznania zasługuje wzorowa organizacja punktów odżywczo-odświeżających, która chyba nigdzie indziej w Polsce nie jest tak dobra i jednolita. Na 14-kilometrowej pętli, którą przebiegamy trzykrotnie, rozmieszczone są trzy takie ciągi punktów: w Dargomyślu, Cychrach i Dębnie, przebiegamy więc koło nich dziewięciokrotnie. Szyk jest zawsze ten sam. Najpierw prywatne odżywki rozłożone na kilku stolikach w kolejności numerów startowych, na pierwszym stoliku odżywki numerów 1-50, na drugim 51-100, na trzecim 101-150 itd. Każdym stolikiem opiekuje się jedna osoba, więc nie ma problemu ze znalezieniem odpowiedniej butelczyny i szybkim jej podaniem zawodnikowi. Przed ciągiem stolików znajdował się zwykle ktoś z lornetką z daleka odczytujący numery startowe nadbiegających i informujący o nich obsługę stolików. Oczywiście do ręki dostałem błyskawicznie swój powerade na 31 kilosie, mimo że pomyliłem stolik. Za prywatnymi odżywkami zawsze w tej samej kolejności: stolik z izostarem, potem z wodą, następnie z herbatą i w końcu z żywnością, którą stanowiły banany, jabłka, pomarańcze, kawałki czekolady, ciastka, kostki cukru. Do wyboru do koloru. Potem kilkaset metrów przerwy i michy z gąbkami. Przy tym wszystkim uwijają się dziesiątki ludzi, głównie młodych, przyodzianych w płowe koszulki z nadrukiem maratonu.
Oznaczenie kilometrów także wzorowe, każdy kilometr miał swoją tabliczkę, na każdej pętli były one w innym kolorze. Poza dokładnym kontrolowaniem czasu dochodzi jeszcze aspekt psychologiczny, łatwiej się biegnie co jakiś czas widząc przyrost przebiegniętego dystansu. Do walki zagrzewał też gorący doping, kibiców wyposażono w listy startowe, jakże przyjemnie było usłyszeć w Dargomyślu: „Brawo, panie Janku!” Były maty chipowe na trasie, m.in. na półmetku i na mecie. Osiągnąłem półmetek z czasem 1:44:02, czyli prawie takim jak planowałem. Na drugiej pętli między Cychrami a Dębnem dubluje mnie czołówka, którą zagrzewam oklaskami. Mija mnie pierwszy, z dziesięć sekund potem drugi. Znowu zaczynam klaskać słysząc zbliżający się z tyłu tupot trzeciego i mija mnie... Stachu Miluk, który porzucił gdzieś już swą grupę, przyspieszył i walczy jednak o te 3:20. Znowu mija nas samochód z podestem na dachu.
Z każdym kilometrem odrabiałem stratę, w okolicach 35 km miałem nawet kilka sekund zysku z stosunku do zaplanowanego tempa. Udało mi się wyprzedzić kilku biegaczy, zazwyczaj wyraźnie szybszych ode mnie: m.in. Mietka Orzechowskiego, Włodka Kwaśniewskiego, Marcina Leńskiego, Patryka Gramonta, Jurka Stawskiego, Barciora i Pedra. W okolicach 40 km znowu minimalnie zwolniłem, a ostatni kilometr pobiegłem zdecydowanie szybciej. Biegło się nadspodziewanie dobrze, bez kryzysów, kontuzji, skurczy. Lekki ubiór też się sprawdził, było ciepło, ale bez przesady, a momentami mocno wiało w twarz, szczególnie między Dębnem a Dargomyślem. W miarę jednostajne tempo, częste picie i przygotowanie treningowe dało rezultaty, wpadam na metę w Dębnie z czasem 3:27:12. Udało się!
Za metą Dębno po raz kolejny także udowodniło swoją klasę. Na szyi mam medal w sekundę po finiszu, w następnej sekundzie już jestem owinięty termoizolacyjną folią a w dłoni trzymam wielką butlę wody. Dziewczyna pyta mnie, czy chcę być zaprowadzony na masaż. Chcę, no to idziemy. Po drodze pokazuje mi namiot, w którym po masażu mam wymienić chip na 50 zł kaucji. Te kilka schodów w gimnazjum jest niezłą wspinaczką. W trzech salach co najmniej 30 masażystów doprowadza nas do używalności. Prawie bez czekania trafiam na stół młodej a urodziwej masażystki. Po krótkim masażu nóg pyta mnie, czy jeszcze coś mnie boli. Od wiatru zesztywniał mi kark, więc załapuję się jeszcze na masaż karku i obolałych pleców. Z wdzięcznością ustępuję miejsca Barciorowi.
Po gorącym prysznicu idę do plebani by się przebrać i spakować, po czym wracam do gimnazjum na posiłek. Tam też miło popatrzeć jak dziewczyny się uwijają. Wyłapują klienta jak tylko wchodzi, sadzają go przy stole, przynoszą siatę pełną dóbr (kolejna butla wody, piwo i izostar w puszce, słodycze, owoce), zaraz pojawia się też grochówka i kiełbaska wraz z kawą lub herbatą. Wszystko bardzo grzecznie i szybko. Po jedzonku i krótkich pogaduchach czas się zbierać, by dotrzeć jeszcze dziś do odległego domu. Na zewnątrz dopadają nas jeszcze dzieciaki prosząc o... autograf. Coś takiego spotkać nas może tylko w Dębnie.
Wybrałem Dębno jako mój chyba jedyny wiosenny maraton w tym roku, by na nim przebić się przez barierę czasową od roku dla mnie nieprzekraczalną. Udało się, w dużej mierze dzięki Darkowi Sidorowi. Ale także dzięki perfekcyjnej organizacji imprezy i jej niepowtarzalnemu klimatowi. Kto do Dębna choć raz przyjechał wie, że to miejsce dla biegacza wyjątkowe, do którego trzeba wracać.