Byłem w Krakowie! Nie żebym tak był sobie dla samego bycia. Byłem i biegłem. Więcej powiem biegłem tam już po raz drugi. Można więc rzec, biegam w Maratonie Krakowskim nałogowo! Nałóg ów oprócz pewnych zgrzytów na linii, zostawiona samotnie w domu żona w pogodną sobotę i wspomniana nałogowa skłonność do dokładnego /przecież dwukrotnego/ obiegania nakazanej trasy, innych skutków ubocznych nie wykazuje. Postanowiłem więc i na złość sobie i całemu światu leczyć się z nałogu nie będę. Natomiast rozkoszować mam zamiar się w dalszym ciągu blaskami i mrokami życia z moją słabością.
Właśnie Blaski i Cienie! Ubiegłoroczny maraton, jak przystało na oseskowatego debiutanta cieni miał znaczną ilość. A jak to było w tym roku?
Układając plan startów na br inaczej wyjść nie chciało. Na Cracovia Maraton pojechać musiałem. Za przemawiało kilka względów. Jednym z nich był fakt, że biegnąc tam ad'2002 zostałem niemiłosiernie sponiewierany. Układając ów plan pałałem żądzą zemsty. Nie żebym chciał kogoś, osobowo za moją indolencję i brak pokory w rewanżu sponiewierać ale... Przygotowań żadnych specjalnych nie poczyniłem sposobiąc się do krakowskiego podboju. Ot standard, dwudniowy odpoczynek od treningów poprzedzający start. Jednak w tygodniu poprzedzającym wyjazd do Krakowa nabiegałem troszkę ponad 100km a na deser zafundowałem sobie 3 całkiem poważne treningi siłowe. Efekt był taki, że czułem się dobrze jednak do świeżości było mi daleko. Plan zakładał osiągniecie czasu na mecie 3:51:54. Uprzedzając fakty powiem, że przekraczając linię mety zatrzymałem stoper i wskazuje on jeszcze dziś czas ... 3:51:54!!! Więc jak do tego doszło.
Wiedziony wrodzonym lenistwem i wygodnictwem, zrezygnowałem z noclegu na hali sportowej i zarezerwowałem sobie pokój w hotelu do spóły z Jackiem Baćmagą. Do Krakowa zajechałem, spędzając podróż z Jurkiem Stawskim, około 16.00. Pierwsze kroki skierowałem do hotelu. Warunki tam panujące dalekie były od ideału, jednak za przystępną cenę miałem do dyspozycji łóżko w dwuosobowym pokoju, prysznic z zimną i ciepłą wodą oraz przechowane rzeczy do mojego powrotu z podboju Krakowa.
Jeszcze przed startem wysłałem całą naręcz kartek z pozdrowieniami z Krakowa do znajomych i przyjaciół. Jakoś tak coś mnie skusiło i postanowiłem wspomóc finansowo LOTTO czyli wysłałem na kolanie skreślone liczby.
Przybywając na linie startu w sobotni ranek, miałem jakieś przeczucie, że zimno w tym dniu to mi nie grozi. Pierwsze kroki na rynku skierowałem do kartonów na własne odzywki. Mam taka zasadę, że do przygotowywanych przez organizatorów napojów podchodzę z dużą dozą ostrożności. I w tym przypadku moja ostrożność była, jak się później okazało była uzasadniona. Do planowanego startu pozostało niespełna godzina więc rozpocząłem gorączkowe poszukiwania ustronnego miejsca ...hm wiecie po co;-) I zdarzył się cud!!! Wszedłem do jednej z restauracji i grzecznie poprosiłem czy mogę skorzystać z WC. Na to Szefowa tejże dała mi klucz od WC dla personelu zaznaczając, że jestem pierwszym, który grzecznie poprosił gdy reszta z biegaczy brała ogólnodostępny kibelek szturmem. Moi drodzy jaki to jest komfort posiedzieć sobie 25 minut samotnie w kabelku czytając gazetkę bez pukania do drzwi. I to w kompletnej ciszy!!! Jak ja się mogłem wyciszyć, skoncentrować i .... . Panowie /Panie/ czułem się profi- w pełnym tego słowa znaczeniu. Opuściłem to ustronne miejsce, sowicie dziękując i żegnając się przysłowiowym „do zobaczenia za rok” , do startu pozostało 5 minut. Na zewnątrz aura zaczęła sprzyjać maratończykom. Starter strzelił ja, mając chipa na nodze zbytnio nie spieszyłem się z przekroczeniem linii startu ale w końcu i na mnie przyszła pora więc ruszyłem truchtem do przodu. Na kostce nie forsowałem tempa i 1km przekroczyłem po 6’10’’. Potem powrót na rynek i dalej w kierunku Wisły. Ostatecznie udało mi się złapać optymalne tempo i stan „równowagi tlenowej” jeszcze przed osiągnięciem 5km na którym miałem czas 28’17’’. Aura zachęcała do podkręcenie nieznacznie tempa. Opuszczając Błonie minąłem Janka Golenia. Na 10 km mój czas nie przekroczył 55’. I na tym poprzestałem tym bardziej, że tętno nadal wskazywało na optymalny dla mnie stan organizmu. Na 10 km wychłeptałem pierwszą z moich odżywek /mocno rozwodniony napój węglowodanowy/. Nawet żałowałem, że nie zrobiłem sobie bardziej słodkiego napoju wszak temperatura raczej nie była upalna. Podbiegi pod mosty pokonuję bez zbytniej celebracji nie zmieniając przy tym tempa. Jednak dobiegając do bulwaru po drugiej stronie Wisły zauważam, że wszyscy biegacze chowają się w cieniu drzew. Więc jednak zaczęło się. Rozpoczął się skwar. Lekko zwalniam- jak będę miał siły to zawsze zdążę przyspieszyć, jednak teraz spokój i jeszcze raz spokój. Podobnie jak w ub.r. zauważam ciekawe zjawisko. Są na trasie miejsca gdzie powietrze „stoi”. Ma się wrażenie oddychania jakąś lurą, jakby ktoś celowo podkradał z wdychanego powietrza drogocenny tlen dając w zamian jakieś nic nie znaczące wypełniacze. Nic to mknę dalej!
Pierwsze okrążenie mijam zaskoczony usytuowaniem półmetka i brakiem pomiaru czasu na tymże. Truchtając po rynku uświadamiam sobie, że czas mierzony jest brutto. I to mnie trochę zasmuciło, bo musiałem przeliczać sobie czas ze stopera na czas rzeczywisty. Opuszczam rynek i mam małe problemy, zaraz po zbiegnięciu w kierunku Wisły. Kryzysik jakiś czy co? Dobiegam do Błoni wcześniej posilając się kolejnym z moich napoi, tym razem wypijam go idąc. Na Błoniach po kryzysie nie ma śladu czuję się wyśmienicie. Przed wbiegnięciem na Błonie mija mnie, opuszczając tę wizytówkę miasta rozpędzony /rozchodzony???/ Robert Korzeniowski. Ale on kurna zapieprzał! Ci co z nim biegli widać było, że mają trudności z dotrzymaniem kroku. A krok ma naprawdę długi. Ale na trasie pozostałem ja i dalej się kolebię. Jakoś tak się zagapiłem, że zginęło mi gdzieś oznaczenie 30km zacząłem wykonywać niepotrzebne nerwowe ruchy co kosztowało mnie trochę sił. Most Kotlarski zdobywam z zapasem i znów zaskoczenie jestem kierowany już w kierunku Wawelu. Ale nadal mam duże trudności z ustaleniem na jakim km jestem, ile mi jeszcze zostało, a w konsekwencji z jaką prędkością się poruszam. Jak się okazało podobne rozterki miała mijana przeze mnie Baśka Szlachetka. W chwilę potem mija mnie, niczym parowóz dorożkę, rozpędzony duet z Marcinem Leńskim. Chwilę się waham czy się pod nich nie podczepić. Jednak rezygnuję. Z obliczeń wychodzi mi, że na metę powinienem wkroczyć w zamierzonym czasie. Mijam półmetek. Kalkuluję, że od niego do mety powinno być 1200-1300m. Błąd! Wbiegając na Rynek o tym się przekonałem. Przyspieszyłem i na mecie zatrzymany stoper wskazał 3:51:54. Niestety muszę dodać do tego prawie 30 sekund jakie błąkałem się na linii startu zanim ruszyłem na trasę. Dobre i to. Plan zamierzony osiągnąłem. Spaliłem 2869kcal, z HRśr 143. I o to chodziło. Jestem coraz sprawniejszy i oszczędniejszy energetycznie!!!
Ocena Cracovia Maraton może być tylko jednak- dla mnie bomba. I już to uzas
adniam.
Ze zmian jakie poczynili organizatorzy w stosunku do roku ubiegłego wynika jedno. Ci Panowie traktują nas poważnie i traktują poważnie to co mówimy. Zmiany jakie poczyniono były kosmetyczne ale zasadnicze. Nie zmieniły one maratonu jako takiego jednak zmieniły klimat. Bez porównań wyliczę co poważniejsze zmiany: biuro zawodów blisko centrum /mety i startu/, poczęstunek w przeddzień oraz bezpośrednio po biegu, serwowane piwo z kija dla zdobywców mety /przecież to więcej dla spragnionych niż szampan dla rajdowców;-)/, punkty odżywiania i z napojami/ich zaopatrzenie, obsługę/, stan posiadania w pakiecie upominkowy wzrósł o czapeczkę oraz bardzo dobrą maść /nie jakąś mini próbkę/, ponadto zgrabny damski plecak /zabrała mi żona/ oraz koszulkę, usunięto te cholerne nawroty i postarano się o jeszcze lepszą oprawę. O negatywach również wspomnę:
po co były te chipy jeśli na mecie mierzono czas od chwili strzału a nie od przekroczenia faktycznego linii startu?
Dlaczego nie było zegara na mecie? Głowy bym nie dał ale taki wynalazek wisi na mecie każdego większego biegu. Wydaje mi się, że to standard. A brak takiego może do łez doprowadzić zawodnika, któremu 1-5 sekund zabrakło do pobicia jakiegoś rekordu.
Tu posłużę się hasłem “GĄBKI”. Biegłem w rękawiczkach i nie korzystałem w gąbek ale widziałem jak młody chłopak zmoczył sobie twarz gąbką i ... chyba z gąbki na oczy pociekła mu woda z jakąś maścią rozgrzewającą. Panowie czy wy wiecie czym sobie smarują nogi biegacze? Jeśli wiecie to błagam, nie zmuszajcie innych, niedoświadczonych biegaczy aby na własnej skórze, oczach i języku, organoleptycznie nie musieli tego doświadczać. Dlaczego kupiliście tak bajeranckie gąbki i to tak duże? Gąbka ma jeden cel. Jeśli jesteście hojni bądźcie tacy do końca czyli na każdym z punktów odświeżania ilość gąbek 2x ilość zawodników. To mi jakoś wychodzi po jednym samochodzie dostawczym na punkt!!! Jeśli chcecie oszczędniej to można było poćwiartować te gąbki lub skorzystać z wariantu wrocławskiego /vide opowieść Gąbka Zielonego/
Zaczyna być trochę drogo i obawiam się, że przekroczenie 50zł może odbić się na frekwencji.
5zł za nocleg na sali? Żart i chyba wam nie wyszedł.
Medal. Czy Kraków nie ma co umieścić na medalu i zamierza kontynuować serię medali różniących się tylko datą? Podpowiadam, może by na rewersie umieszczać: Królów, uczonych krakowskich, zasłużonych krakowian, zabytki czy historyczne wydarzenia. Kraków jest ostatnim miejscem na ziemi gdzie nie trzeba wysilać wyobraźni aby zapełnić rewers medalu krakowskiego bądź co bądź Cracovia Maraton. Panowie i o to mam do was największy żal. Z historią w tle i powtórką na medalu. Wstyd!
Niemniej uważam Cracovia Maraton za hit krajowy /z małym minusem za medal/. Jednak mam nadziej, że aspiracje organizatorów wykraczają daleko poza dzisiejsze wyobrażenie. Kraków to zobowiązuję i przyznam się, że wam współczuję organizatorzy takiego obciążenia na wstępie. Natomiast macie we mnie wiernego kibica i uważnego, konstruktywnie-krytycznego obserwatora. Do zobaczenia za rok- teraz już wiem na pewno. Czy w Krakowie zorganizowali bieg godny miana “Złotego Biegu” Nie wiem ale mam 7 miesięcy na zastanowienie się nad tym.