Chciałem namówić kolegę, który debiutował biegowo w Pile aby opisał swoje wrażenia ale wyprodukował krótki materiał. Postanowiłem więc dodać nieco od siebie. Mieliśmy wystartować we trzech, trzech muszkieterów z jednej firmy, Wojtek, Piotrek i niżej podpisany Waldek. Zatem oprócz Mistrzostw Polski cywilów i mundurowych, etc. nieoficjalnie rozegraliśmy mistrzostwa naszej firmy. Z Piotrem przyjechaliśmy do Piły pociągiem o 10:30 i już na dworcu Piła wita nas duszącym zapaszkiem, podobno z zakładów ziemniaczanych. Przy zapisach trafiliśmy akurat na największy tłok przy zapisach. Od młodości mam wielką awersje do kolejek i o mało nie trafia mnie szlag na widok kłębiącego się tłumu. Wojtek przyjechał wcześniej z Bydgoszczy i jest już skurczybyk po zapisach. Piotr i ja musimy swoje odstać. Szczęśliwie orgowie zrezygnowali z badań lekarskich i wystarcza podpisać oświadczenie zupełnie jak w normalnym kraju.
W drodze na start mijamy pana Michała, który robi nam fotkę dla serwisu, dumnie wypinamy piersi. Słoneczko przygrzewa nieźle i po samym marszu (z elementami marszobiegu aby nie wyróżniać się w tłumie) na start jesteśmy cali mokrzy od potu. Staramy się kryć w cieniu, którego akurat przy linii startu nie brakuje. Mamy szczęście gdyż jako kibic dołącz do nas nasza, od tego dnia najlepsza koleżanka Beata i znowu możemy pozować do fotek. Plany na ten bieg mamy następujące. Wojtek jako debiutant pragnie bieg tylko przebiec, Piotr chce złamać 2:00 h (podczas maratonu w Krakowie nie udało mu się dobiec w tym czasie do półmetka), ja zaś zakładam, że będę zadowolony z czasu poniżej 1:40 h gdyż ostatnio z moją formą nie jest najlepiej. Planuję biec tempem około 4 min. 30 sek. na kilometr i zobaczyć jak mi pójdzie.
Ruszam na trasę równym tempem, Wojtek i Piotr ruszają równo ze mną. Wystartowaliśmy z tyłu stawki więc praktycznie cały czas wyprzedzamy zawodników. Na początku biegu słońce grzeje mocno, ale już po kilku kilometrach biegu pojawiają się litościwie chmury. Na piątym kilometrze okazuje się, że nie utrafiłem dokładnie w tempo i biegniemy nieco wolniej niż planowałem (zgubiliśmy około minuty). Nie przyspieszam jednak bo czuję, że nie jest to dzień na szybszy bieg. W tym momencie opuszcza naszą grupkę Piotr, który i taj jak na swoje plany i możliwości biegł zdecydowanie za szybko. Trochę się o niego obawiam. Wojtek natomiast obawia się strasznie o siebie. Cały czas mi narzeka jak ciężko mu się biegnie, męczy go kolka i że tak szybko jeszcze nie biegał. Mimo to trzyma się mnie równo i miejscami nawet wysuwa się o pół kroku do przodu. Ja głośno nie narzekam ale także lekko mi się nie biegnie. Utrzymujemy jednak równe tempo i dalej w większości wyprzedzamy. Jeden z wyprzedzonych zawodników, ze zdecydowanie ‘dojrzalszej’ kategorii wiekowej nie daje się nam wyprzedzić i biegnie razem z nami. Nie ma siły do niego i biegniemy w milczeniu. Po drodze mijamy nasza kibickę i chwilę biegniemy z wyprężonymi piersiami pozując do zdjęcia. Trochę zaczyna mi się przypominać trasa z zeszłorocznego biegu i poznaje prostą gdzie mieści się półmetek. Do znaku 10 km prowadzi szybki zbieg. Wyciągam trochę nogi i Wojtek z obawą pyta mnie czy czasem nie przyspieszam. Uspokajam go, że spróbuje przyśpieszyć dopiero na 15 km wychodząc z założenia, że jeżeli spuchnę to i tak dokulam się do mety nie tracąc zbyt wiele czasu. Na 10 km mamy około 47 minut czyli połowę dystansu przekroczyliśmy w czasie minut 49. Czuje, że jest szansa ta godzinę czterdzieści pobiec choć odnoszę wrażenie, że tempo przed dziesiątka nam nieco siadło ze względu na brak cienia. Za półmetkiem trasa robi się bardziej zacieniona, zaczynają tez działać płyny z wodopoju i lekko tempo nam się podkręca. Wojtek wciąga izostar nosem i chyba nie specjalnie mu się top podoba. Ja tradycyjnie używam w tym celu ust. Wojtek wciąż narzeka ale nie jest z nim aż tak źle gdyż nie przestaje przybijać dziatwie piątek i rozgląda się za co zgrabniejszymi białogłowami wśród kibiców. Wyprzedzamy jednego czarnoskórego zawodnika, to z pewnością nie Kenijczyk ale zawsze..... Starszy zawodnik, z którym biegliśmy razem już dłuższy czas wyraźnie przyspiesza i stopniowo od nas odpływa. Jego żółte spodenki giną w tłumie kilkadziesiąt metrów przed nami. Zaczynam się powoli przygotowywać psychicznie do długiego finiszu. Planuję zaatakować po ostatnim wodopoju. Zgodnie z planem przyspieszam i zrazu z dużą łatwością wyprzedzam zawodników. Jeszcze przed nawrotem przy ‘dwóch nagich mieczach’ wyprzedzam „żółte spodenki”. Na agrafce widzę, że od Wojtka, który dalej ciągnie równym tempem, uciekłem dość daleko. Zaciskam zęby i mocno wyciągam nogi. Robi się bardzo ciężko ale utrzymuje tempo. Fizycznie czuję się już podle, ale za to ciągłe wyprzedzanie podbudowuje mnie mocno psychicznie. Dwa kilometry przed meta zaczynam już czuć się makabrycznie i mam wątpliwości czy z tym finiszem nie przeholowałem. Z błędnym wzrokiem utkwionym w plecach zawodników przede mną wyprzedzam jednak jednego po drugim. Około 20 km dostrzegam jakieś 30 metrów przede mną znajomą sylwetkę biegacza, z którym ostatnio nie mogę się spotkać na biegach. To już po prostu graniczy z obłędem ale przyspieszam jeszcze bardziej. Dopadam go jakieś 20 metrów przed zakrętem na ostatnią prostą i okazuję się, że jest to inny biegacz o podobnej sylwetce. Nogi są już jednak rozpędzone i same ciągną do mety. Na ostatniej prostej wyprzedzam jeszcze klika osób, słyszę doping naszej prywatnej kibicki i próbuje finiszować. Okazuje się jednak, że szybciej już biec nie mogę, rzęzi mi w płucach i ciągnę już na ostatnich oparach paliwa, a ‘silnik’ zaczyna mi się dławić. Ze zgrozą wodzę, że zawodnicy przebiegają linię mety i biegną dalej. Niestety meta była dopiero przy drugiej „bramie”. I musze wydusić z siebie jeszcze trochę wysiłku. Wyprzedza mnie jeden biegacz finiszując sprintem, nawet nie próbuję walczyć. Wyprzedza mnie drugi, do mety rzut beretem, próbuję przyspieszyć ale nie daję rady. Za to jest szansa wyprzedzić na finiszu innego biegacza. Niestety i ten dodaje gazu, a moje nogi sztywnieją i mam wrażenie, że pękną jak szczapki suchego drewna. Spokojnie przekraczam metę i musze wesprzeć się na barierach w postaci niskich płotków. Jeszcze nigdy tak się w czasie biegu nie sprułem. Kręci mi się w głowie. Na dodatek orgowie ustawiają nas w kolejkę i każdy jest po kolei spisywany przez panią, której trzeba kilkakrotnie powtórzyć numer by go poprawnie zapisała. W końcu jednak jestem wolny, dostaje medal, siatkę i mogę swobodnie oddychać. Czas poniżej 1:35 (1:34:56) jest lepszy od mojego zeszłorocznego wyniku z Piły ale o ponad 2 minuty gorszy od czasu, który nabiegałem w marcu Pradze. Plan swój jednak na ten bieg wykonałem z nawiązką i jestem niesamowicie zadowolony z dobrego rozłożenia sił. Wojtek dobiega do mety z czasem 1:37:29, na ostatniej prostej zaczęły łapać go skurcze ale na szczęście meta była już tuż tuż. Wojtek chyba złapał bakcyla ale na moje pytanie czy podobała mus się taka rekreacja i bieg po zdrowie?, nieodpo
wiada Beata, nasza najlepsiejsza koleżanka, ufundowała nam po puszce zimnego piwa i możemy rozpocząć rehabilitacje czekając na Piotra. Trochę się obawiamy czy dobiegnie do mety po tym szaleńczym biegu do 5 km. W końcu jednak dostrzegamy jego sylwetkę na ostatniej prostej. Odstawiamy piwa, dołączamy do niego na finiszu i eskortujemy go to mety. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Tacy już jesteśmy muszkieterowie. Piotr także zrealizował swój plan a 1:56 daje nadzieje, że w maratonie poznańskim złamie czwórkę.
Po zimnym prysznicu wyruszamy w miasto. Nasze osoby jak martwe rzeczy Beata (nasza NAJ) odwozi autem do Poznania.
A oto co naskrobał Wojtek
Czuje się zobowiązany napisać chociaż parę zdań na temat mojego debiutu w oficjalnym bieganiu, który wczoraj zaliczyłem w Pile. Był to półmaraton czyli 21 km z groszami, teoretycznie były to nawet mistrzostwa Polski. Biegłem z dwoma kumplami z pracy Waldkiem i Piotrem. Jeden z nich Waldzik to stary wyga maratonowy, który biega już od 2 lat i ma 8 maratonów zaliczonych, Piotr zaliczył dopiero jeden i w dodatku ostatnio mało trenował. No i niestety trochę się przeliczyłem ze swoimi możliwościami bo pierwsze 15 km biegłem razem z Waldkiem w tempie zdecydowanie szybszym niż biegam na treningach i po pierwszych 5 km sam byłem przerażony tym co wyprawiam. Przyjemnie nie było - tempo dla mnie mordercze, przez jakieś 10 km miałem niezłą kolkę, oczywiście rozbolało mnie kolano, w bufecie wciągnąłem Isostar nosem :-) ale jakoś siłą woli ciągnąłem. Na 15 km Waldzik w końcu mnie zostawił i tak przyspieszył ze aż swąd gumy poszedł - na ostatnich 6 km nadrobił nade mną ponad 2 minuty !!! Ja z trudem utrzymam tempo do mety ale nie było mnie stać nawet na najkrótszy finisz. Byłem do tego stopnia spruty, że na ostatnich 500 m zaczęły mnie łapać skurcze łydek i stóp - po raz pierwszy w życiu!!! Na szczęście nie były mocne, a i do mety było bliziutko. Tak wiec dobiegłem do mety w niezłym czasie - ok. 1h 37 min 20 s - oficjalnych wyników jeszcze nie ma. Waldzik miał ok. 1'35 czyli według jego opinii słabo bo 2 min gorzej od rekordu życiowego, Piotr zdecydowanie pobił życiówke i zszedł poniżej 2 h - ok.1'55.
Jednak różnica miedzy bieganiem sobie w lesie, bez dokładnego pomiaru dystansu i czasu a bieganiem po asfalcie i walką z czasem, jest kolosalna. No i wiem teraz jaka jest cena za to, że się biegnie za szybko i na pewno podczas maratonu nie popełnię tego błędu. Pewnie jeszcze długo nie będę w stanie powtórzyć takiego czasu bo wiem, ze pobiegłem na krawędzi możliwości organizmu.
Po biegu za to było przyjemnie bo jednak radocha duża z tego, że się nie poddałem. No i szybko znieczuliliśmy obolałe nogi piwem, zaczynając zaraz po biegu gdzie nasz jedyny kibic wykazała się czujnością i uraczyła nas zimnym piwem, które smakowało bosko.
Teoretycznie miało to być dla mnie tylko przetarcie przed maratonem w Poznaniu 6 października, a wyszła walka o niezły wynik.
W sumie było super, naprawdę niezłe przeżycie i niezła szkoda przetrwania. Pogoda była w miarę OK, choć zapowiadał się niezły upal ale na szczęście potem przyszło trochę chmur. Nie było jakichś tłumów kibiców ale milo było słyszeć doping, "przybijać piątki" z dzieciakami wzdłuż trasy, no i uśmiechać się do "laluń" po drodze :-).
Ps. Do zobaczenia w Poznaniu i w Warszawie.