Zawsze mam problem z opisaniem biegu w którym uczestniczyłem i uczestniczył Michał. Z bardzo prostego powodu. On jako pierwszy zamieszcza swój artykuł, stawiając mnie na straconej pozycji. Chcąc wybrnąć z takiej sytuacji mam dwa wyjścia: nie pisać wcale lub podjąć rękawice i z odmiennego punktu widzenia spojrzeć, na to co w sumie razem widzieliśmy /i razem na miejscu, na gorąco komentowaliśmy/. Nie jest to proste tym bardziej, że nasz Michał tym razem jeszcze przypisał mi cytat, który nie jest mego autorstwa. No wiec z pozycji horyzontalnej, co widziałem, co słyszałem co zjadłem i co wypiłem;-)
Toruń. Mekka biegaczy. W sumie to raczej krynica biegaczy, którzy zalewają niczym fale Wełtawy Pragę, niemal wszystkie imprezy biegowe w kraju i dumnie reprezentują swoje miasto jak i Polską na biegach zagranicznych. Toruniaki gdzie was jeszcze nie było? Na oceanie biegaliście, na chyba wszystkich kontynentach /w Australii podobno też/ więc co jeszcze?
A prawdziwym brylantem w tej kolekcji jest Tadeusz Spychalski. 150, ponad przebiegniętych maratonów i do tego jeszcze jakieś drobne, i jeszcze ultradystanse! Robi to wrażenie! W cieniu nijako Tadeusza, swój złoty maraton przebiegał Jurek Stawski, którego droga do tak okazałego jubla wydaje się potwierdzać słów Fullera: „Wszystko jest trudne, zanim stanie się łatwe”. Miałem niewątpliwą przyjemność wyrazić osobiście swoje uznanie Jurkowi w sobotni wieczór. Chylę głowę i jestem pełen podziwu dla waszych dokonań. Jednak ten podziw zostaje przyćmiony poziomem organizacji waszego jubla. Nie będę powielał masowo prawionych komplementów przez Michała. Ale coś sobie zostawię na koniec.
Przyjechałem do Torunia będąc lekko podleczony z kontuzji, jakiej się nabawiłem w Moryniu. Pierwotnie miałem zamiar przyjechać na bieg, z żoną i psem wprost z Maratonu Gdańskiego. Jednak komplikacje związane z leczeniem stopy, okazały się bardziej dolegliwe niż to się wydawało i powiem szczerze przyjechałem do Torunia, kompletnie nie przygotowany z noga w bandażu. Ale do Chłopaków na jubel obiecałem przyjechać jeszcze wiosną i przyjechałem. Bez większych kłopotów trafiłem do szkoły gdzie zorganizowano noclegi. Tam też już urzędował Wojtek G i jego prywatne muzeum. Tym razem prezentował kolekcję „TORUŃ”. Po załatwieniu formalności ruszyłem w miasto szukać pierników, których kategorycznie domagała się moja żona. Pierniki kupiłem w... supermarkecie. A sam się wybrałem na spaghetti. Zamówiłem sobie spaghetti drobiowe a dostałem... makaron ze śmietaną. Horror. Ale taka to już jest specyfika kuchni regionalnych, że kupić trzeba kota w worku. Wróciłem. Do noclegowni i zadzwonił po mnie Michał.
Rano pobudka o godzinie 6.00. Szybko zajęliśmy się likwidacją noclegowni i samochodami przejechaliśmy na miejsce startu. Około 8.30 na parkingu zrobiło się jak u cioci na imieninach. Wszyscy, wszystkich znali! A znaczna grupa debiutantów, to efekt pracy agitacyjnej maratończyków w ramach własnych rodzin, osiedli czy znajomych. Czynnikiem za była formuła biegu „biegnij ile chcesz”. Czy może z angielska „open distance” (?). Jest to niewątpliwie formuła, którą należałoby w szczególny sposób propagować. Jest to wydaje się najprostsza i być może najskuteczniejsza metoda na bieganie w Polsce w wielotysięcznym tłumie maratończyków! Co wymaga podkreślenia, czego dowód dali Toruniaki, jest to formuła nie wymagająca wielkich nakładów finansowych. Mam nadzieję, że wielu z debiutantów już niebawem zmierzy się z biegami ulicznymi i w taki sposób złapią bakcyla maratonningu;-)
Sposób organizacji biegu to poezja dla biegaczy, człapaków i ołowianonogich. Jeśli któryś z biegaczy marzy o samotności długodystansowca, to nie tu panowie. Biegnąc cały czas byłem w peletonie /albo przed ;-) albo za;-(/ Nigdzie chyba na świecie nie ma punktów tak gęsto rozstawionych /co 1.3km/ odmierzenie trasy dokonałem /naznaczony co 1300m/. Zaopatrzenie punktów super, choć Michałowi pewnie grilla brakowało. Natomiast było nawet piwo, jak kto chciał. W pewnym momencie zabrakło wody w wannach do gąbek. Ale przy takim skwarze biegnące towarzystwo szukało ochłody, a sami organizatorzy biegowego jubla mogli być zaskoczeni, tak frekwencją jak i panującym skwarem.
Mi osobiście przyszło zakończyć zmagania już po 9 okrążeniach. Pierwszym powodem mojej rezygnacji był fakt, że od 2 tygodni wcale nie biegałem /nawet nie truchtałem/ a druga okoliczność to pojawiający się ponownie ból. Żal mam do siebie tym większy, że był to mój 10 start w maratonie. Niestety na ukończenie 10 maratonu muszę jeszcze chwile poczekać, ale w tym roku to zrobię, bez wątpienia. Dostałem medal, chyba nienależny mi, wielkości popielniczki w barach GS-u. Dłuższe noszenie go na szyi grozi połamaniem żeber. Jednak na tle innych medali, zdecydowanie się wyróżnia i zwraca uwagę swoja odmiennością. I jeszcze szczegół o którym Michał nie wspomniał. Maraton ten miał obsadę międzynarodową. Biegał, wyraźnie zadowolony z takiej imprezy jeden Amerykanin. A skąd on się wziął?
Nie tak dawno był u mnie kolega. W TV leciała akurat transmisja z monachijskich mistrzostw Europy w LA. Tak obserwując zmagania lekkoatletów wygłosił opinię, że cytuję:
„Ty i wszyscy maratończycy amatorzy, mają zdecydowanie więcej wspólnego z grecką ideą rywalizacji sportowej, niż ci wszyscy uczestnicy mistrzostw razem wzięci”
Na początku pomyślałem, że chłop na głowę upadł. Ale już po chwili przypomniałem sobie, że w starożytnej Grecji sport był celem samym w sobie /to duże uproszczenie/. W chwili obecnej ta idea jakby zatraciła się gdzieś. Jej miejsce zastąpiła pogoń za wynikiem czy zgoła pogoń za pieniądzem. Samodoskonalenie, szlachetna rywalizacja, harmonijne piękno zostały zdegradowane do podrzędnej roli o których prawią tzw. autorytety moralne, przyklaskując jednocześnie mechanizmom pauperyzującym piękno sportu. Ale takie jest nastawienie wielu organizatorów sportowych zmagań.
Z tego schematu wyłamuje się impreza jaką nam zorganizowali Tadeusz i Jurek. Zawody sportowe, rywalizacja, nawet osobiste dramaty /np. ja czy biegacz, któremu kawałeczek żużlu podarł skarpetę i pokaleczył stopę/ to wszystko miało miejsce w to niedzielne przed i popołudnie w Toruniu. Jednak w tle nie czaił się demon komercjalizacji, wyniku sportowego, czy wyniku finansowego organizowanego Cross Maratonu. Tadeuszu i tobie Jurku za to dziękuję i przepraszam, że nie sprostałem wyzwaniom. Jednak żywię nadzieję, że przyjdzie jeszcze okazja na rewanż. Czego wam, wszystkim maratończykom i sobie samemu życzę.
Natomiast idea, jak to zwykle z nią bywa, czeka kto następny wznieci jej żar!
Jacek „morito” KARCZMITOWICZ
Redaktor www.maratonypolskie.pl
morito@kki.net.pl
|