Na początek w ramach wstępu krótko o mnie jako o biegaczu. Zacząłem biegać niewiele ponad rok temu na początku marca aby wystartować w maratonie praskim 21 maja 2000 roku (wg. Czechów był to 21 května 2000). Udało się dobiec do mety i mój pierwszy czas 3:55. Jesienią drugi start, tym razem na rodzimym terenie w Poznaniu – 3:53. Wiedeń był zatem moim trzecim maratonem. I tyle starczy.
Start w Wiedniu podobnie jak w Pradze zaplanowałem z moim praskim przyjacielem Davidem. Do Pragi pojechałem pociągiem w piątek w nocy, a stamtąd już samochodem do Wiednia. Ze względu na to, że po biegu planowaliśmy obficie uzupełniać płyny zabraliśmy z sobą kierowcę w postaci Blanki, dziewczyny Davida. Wiedeń zatłoczony autami jak Poznań w czasie targów, makabra. Rejestracja odbywała się w hali Marathon Expo. Docieramy tam koło 18:30 by odebrać numery, chipa (niestety trzeba zapłacić 350 ATS z czego 320 zwracają na mecie) i koszulkę. I tu od razu na wstępie szok. Nie ma za darmo koszulek. Oczywiście można sobie kupić ale ja po maratonie w Pradze i Poznaniu myślałem, że koszulka to standard. No cóż albo Austriacy są tak skąpi albo takie są normy unijne. No, pies ich trącał, myślę, pobiegnę w koszulce “poznańskiej”. Dostajemy także karteczki na ‘pasta party’ ale stwierdzamy, że przy tym ruchu na drogach nie zdążymy do 19:00 odebrać makaronu gdzieś w drugiej części miasta. Brniemy więc przez centrum jeszcze raz w kierunku naszego lokum. Zakwaterowaliśmy się w schronisku młodzieżowym za jakieś 60 złotych ze śniadaniem. Schronisko oczywiście pełne tego dnia biegaczy. W naszym 4 - łóżkowym pokoju stanowimy większość trzy do jednego. Ten trzeci to Austriak, ma być jego pierwszy bieg, planuje 3:30. Hm, ja zakładam optymistycznie złamanie 3:50 a David, któremu kolana skrzypiały jak kiepsko naoliwione drzwi założył, że wystarczy mu cokolwiek poniżej czterech godzin (jego rekord z Pragi to 3:44). W zasadzie to ja też nie jestem do końca pewny jak to będzie. Tydzień przed maratonem miałem trochę nieporadne lądowanie ze spadochronem i stąpnąłem mocno na lewą nogę. Niby nic się nie stało ale czułem trochę kolano i zastanawiałem się co będzie po przebiegnięciu dajmy na to 30 kilometrów. Dodatkowo, obaj czujemy, że można było potrenować trochę więcej.....
Mamy szczęście gdyż okazuje się, że schronisko mieści się w pobliżu mety maratonu, która jest pod samym Ratuszem. Idziemy tedy na Rathausplatz obejrzeć metę i w parku koło fontanny zjeść ostatnią wieczerzę przed biegiem. Ten wieczorny spacer okazał się zbawienny z dwóch powodów. Po pierwsze, zobaczyliśmy, że około 200 metrów przed metą “prawdziwego” maratonu znajduje się meta maratonu sztafetowego i biegu na 15,5 km. Ominęła nas więc przykra niespodzianka na finiszu. Po drugie, przy fontannie wyznaczyliśmy sobie punkt zborny na wypadek gdybyśmy się pogubili na mecie. Po powrocie do schroniska zostało już tylko przymocowanie numeru do koszulki (ja dodatkowo przykleiłem sobie na koszulkę plaster z międzyczasami na 3:52), zapętlenie chipa w sznurówki i wypicie puszki czeskiego piwa na sen (na wszelki wypadek załadowaliśmy do auta w Pradze całą jego zgrzewkę). W schronisku w nocy - jak to w schronisku młodzieżowym - odbywały się jakieś balangi gdyż nie wszyscy musieli wstać o szóstej rano. Ja na szczęście po nieprzespanej nocy w pociągu byłem całkowicie odporny na hałasy. Ze względu na maraton w naszej noclegowni przesunięto porę rozpoczęcia śniadania z siódmej rano na szóstą. Mój organizm niestety odmawia mi posłuszeństwa po śniadaniu. Wypijam dwie kawy na rozruszanie kiszek i nic. Nie pozostało nic innego jak przebiec maraton z dodatkowym obciążeniem. Po wyjściu ze schroniska od razu stwierdzamy, że nie będzie łatwo biec, robi się upał. Na start maratonu trafiamy łatwo. Po prostu podążamy za innymi zawodnikami na stację metra a potem z każdą stacją przybywało już ludzi w krótkich gatkach i numerami na koszulkach. Ludzie są tylko ludźmi a toalet (wbrew temu co zawsze piszą organizatorzy) nigdy nie ma w wystarczającej ilości wiec wszystkie murki i krzaczki w pobliżu startu są zajęte. Oddawanie rzeczy do podstawionych ciężarówek odbywa się bardzo sprawnie, gorzej natomiast z przepchaniem się do właściwego sektora startowego. Dziesięć tysięcy chłopa to jednak trochę jest. Po drodze na chwilę opuszczam Davida (te krzaczki po raz kolejny) i widzę go po raz ostatni aż do 25 kilometra biegu. Po chwilowych, skazanych na niepowodzenie, poszukiwaniach, wciskam się pomiędzy biegaczy na starcie. Nad nami czyste błękitne niebo, po którym krąży śmigłowiec – no cóż, w tym momencie wolałbym stokrotnie siedzieć w nim ze spadochronem na plecach, a może i nie?
Z megafonów rozlega się sygnał startu, ruszamy. Tłok straszny, trochę się obawiam, że po starcie będzie trzeba przez pewien czas iść zanim się towarzystwo nie rozbiegnie ale na szczęście nie jest tak źle i po przebiegnięciu linii startu mogę biec swoim tempem. Pomny mojego biegu w Poznaniu, gdzie dałem się porwać tłumowi i potem wypaliłem się na trasie, zaczynam powoli. Początek maratonu jest bardzo spektakularny, gdyż przebiega się na początku przez most na Dunaju w iście nowojorskim stylu. Potem tnie się przez centrum miast wśród imperialnych zabytkowych budynków. Ja niestety zamiast podziwiać widoki bardziej koncentruję się na otaczających mnie biegaczach by się z kimś nie zderzyć. Na pięciu kilometrach tracę do moich międzyczasów prawie 3 minuty i decyduję trochę przyspieszyć. W dalszym ciągu jednak “wszyscy” mnie wyprzedzają. Na dziesiątym kilometrze dalej 3 minuty straty, biegnę więc circa 5:30 na kilometr. Przyspieszam i teraz już powoli zaczynam wyprzedzać innych. Biegniemy trochę przedmieściami i dotychczasowe tłumy widzów trochę się przerzedzają. Później jednak wbiegamy do parku na Praterze i znowu pojawiają się tłumy. W parku na szczęście jest trochę cienia. Trasa wije się po parku tam i z powrotem i można w całej okazałości zobaczyć jak wielu ludzi biegnie gdyż mijamy się na trasie w kilku miejscach. W połowie maratonu sprawdzam czas i mam już dwie minuty na górkę, jest dobrze i czuje się świetnie. Na 25 km doganiam Davida, miał przed biegiem rację, kolana zaczęły dawać mu się we znaki. Jak się przyznał po biegu nie dałby rady go ukończyć gdyby na Praterze nie zobaczył ilu jeszcze biegaczy jest za nim. Tam też biegnąc już bardzo wolno przez chwilę biegł z biegaczem z Portugalii, który gdy zobaczył jak David trochę przyspiesza z okrzykiem “Portugal” szaleńczym sprintem ruszył do przodu. Niestety w maratonie sama ambicja nie wystarczy i po chwili David znowu go minął. W porównaniu z Poznaniem wydaje mi się, że za granicą gdzie przekrój biegający jest szerszy można zobaczyć ciekawsze typy ludzkie na trasie. Najciekawsze są panie, których nikt by nie posadził o to, że przebiegną i sto metrów, a one dzielnie i szybko przemieszczają swoje duże ciała przez cały dystans. Zaraz za nimi plasują się wzorowo umięśnieni młodzi mężczyźni, których mija się po 15 czy 20 km gdyż najlepszą siłownia nie zastąpi zbier
ania kilometrów na treningu. Po tych złośliwościach wracam na trasę. Ze względu na rozgrywany równolegle maraton sztafetowy w miejscach zmiany biegaczy jest strasznie wąsko, szczególnie na drogach parkowych, które nie są szczególnie szerokie. Mijam 25 kilometr czuję się jak młody bóg i pewny jestem ukończenia biegu. Wyprzedzam gościa, który czasie w biegu pcha przed sobą wózek z dzieckiem!. Po kilometrze 30 pewność opuszcza mnie całkowicie. W nogi wlewa mi się ołów a uda zaczynają palić. Trzymam jednak tempo i brnę od jednego oznaczenia kilometra do następnego. Już nie patrzę na zegarek, już nie walczę z czasem tyko sam ze sobą. Przebiegam oznaczenie 34 kilometra i w myślach liczę, że zostało ich już tylko osiem. Niestety trasa zakręca i biegnę w przeciwnym kierunku, po kilkuset metrach okazuje się, że ten znak “34 km” był po przeciwnej stronie drogi i dopiero teraz go mijam. Oj jak to boli, dalej mam jeszcze osiem kilometrów. Tłumy widzów nawołują do dalszego wysiłku ‘Super, Super’ co w moich uszach brzmi jak ‘zupa, zupa’. Nie wiem czy bardziej mnie ten doping cieszy w tym momencie czy irytuje. Po 37 kilometrze znowu wbiegamy do zabytkowego centrum Wiednia. Zostało więc już tylko 5 km. Po raz pierwszy staję przy izotonikach i wodzie i piję nie biegnąc, zbieram siły na finisz. Wiem, że dobiegnę ale wiem także, że jak utrzymam tempo to będę miał życiówkę. Dwa kilometry przed metą sprężam się w sobie. Zaczynam regularnie i powoli oddychać i wydłużam krok, aż sam się sobie dziwię. Prę do przodu i wprost połykam ludzi, z których już przynajmniej połowa nie walczy o czas. Już zaczynam szczerzyć zęby w uśmiechu – musiał to być jakiś dziwny grymas, już nie czuję bólu nóg, moja chwila triumfu zaczyna się. Wbiegam “sprintem” na metę. Rzut oka na zegarek 3:43:22. Poprawiłem mój rekord o ponad 10 minut, oficjalnie namierzyli mój czas aż o całe dwie sekundy lepszy. Ciekawe czy są spadochroniarze z lepszymi wynikami?
Wokół ratusza za metą teren jest całkowicie wygrodzony. Gdy wbiegam na metę jest tam już całe 3353 zawodników. Widok niesamowity, cały plac zawalony ludźmi, jedni siedzą, inni leżą, niektórzy próbują się ruszać, część ludzi opatulona folią, którą każdy mógł dostać na starcie. Wszyscy z butelkami wody i drinku izotonicznego koloru denaturatu a na wszystkich piersiach owalne medale. Też taki owalny a nie okrągły dostałem. Rozumiem jeden wybrakowany ale one wszystkie takie były!. Z tyłu za ratuszem mrowie przy stołach do masarzu, w kolejce po siano za chipy i do ciężarówek po ciuchy. Czekam na Davida na mecie, jednak nie zauważam go gdy dociera w czasie 4:08. Po czterdziestu minutach czekania próbuję dowiedzieć się od pani ze sztabu organizatorów z angielskim napisem na koszulce “Ask mi” kiedy ewentualnie zwiozą zawodników, którzy odpadli z trasy. Niestety na koszulce miała napis “Ask” a nie “Answer”. Kieruje mnie jednak do sanitariuszy. Tam okazuje się, że angielski w Austrii sprawdza się średnio więc sam lustruję namioty z “ofiarami” biegu. Na szczęście Davida tam nie ma. Wysyłam Davidową dziewczynę do “naszej” fontanny i okazuje się, że David już na nas czeka. Lądujemy więc przy fontannie. Tu też totalny bałagan z biegaczami powalonymi na trawie i ławkach oraz tonami papierów, kubków, butelek rozrzuconych dosłownie wszędzie. Nas ten widok oczywiście nie odstrasza. Odstawiamy te cholerne słodkie napoje, otwieramy puszki Gambrinusa i studzimy stopy w fontannie. Miałem w miarę nowe buty (tak z 50 km biegania) i dały się moim stopom we znaki. Organizatorzy zapewniali, że po biegu autobusami zawiozą zawodników do łaźni na kąpiel. Po zobaczeniu jednak tych wszystkich ciał na mecie stwierdziłem, że potrwa to do wieczora. Relaksujemy się więc powoli, w takim momencie czas płynie w końcu wyjątkowo błogo, wygrzewamy się w słońcu i wypijamy jeszcze po dwa piwa. Na koniec wyskakujemy z koszulek i wskakujemy pod natrysk w fontannie. Mam nadzieję, że nasz występ nikogo nie zgorszył, w końcu zostaliśmy w spodenkach a mogliśmy z nich też wyskoczyć. Swoją drogą nie byłby to taki zły pomysł gdyby tak kupa nagusów po biegu kąpała się pod nosem magistratu. Ot taka nowa świecka tradycja....
Zostało nam jeszcze moc piwa, mieliśmy trzeźwego kierowcę więc ruszyliśmy na podbój Budapesztu by obejrzeć trasę na przyszły maraton i pomoczyć się w termach z piwkiem w ręku w ramach rehabilitacji. Chyba zostanę specjalistą od maratonów szlakiem Cysorza Franciszka Józefa.
Na koniec trochę informacji o maratonie.
Wpisowe: do 2 marca ATS 600,- / EUR 43,60; do 20 kwietnia ATS 640,- / EUR 46,51; dla spóźnialskich 900 ATS
Chip – 320 ATS kaucja, 20 ATS wypożyczenie
1 ATS ~ 0,26 ZŁ
Strona internetowa: www.vienna-marathon.com
Trasa w miarę równa, żadnych męczących podbiegów nie pamiętam, za to w kilku miejscach biegło się trochę ostrzej w dół. Praktycznie cała trasa asfaltem, żadnej diabelskiej kostki. Na trasie woda i ten izotoniczny denaturat a także banany, i to wszystko. Za chipy pieniądze rzeczywiście zwrócili ale na diabła komu te szylingi jak złotówka tak dobrze stoi. Koszulek jak nadmieniłem nie dają! Kąpiel w fontannie gratis.