W zeszłym roku (muszę to teraz przyznać) zbyt ostro potraktowałem w ocenie Maraton Wrocławski. Tymczasem moje zeszłoroczne wojaże po krajowych biegach uświadomiły mi, że czego by nie powiedzieć o tej imprezie, to z całą pewnością należy ona jednak do czołówki krajowej.
Tegoroczna, XIX już edycja Maratonu, przywitała nas zimnem i przenikliwym wiatrem. Całe szczęście że nie padało, gdyż wtedy warunki byłyby już całkowicie makabryczne. Powoli musimy się zacząć przystosowywać do biegania w warunkach ekstremalnych – w końcu Polska to raz kraj subtropikalny (w zeszłym roku Wrocław i Warszawa to ponad 30 stopni), a raz podbiegunowy (w tym roku Wiązowna, Sobótka, Wrocław). Nie wiem jak wy, ale ja zaczynam zapuszczać futro.
Z powodu pogody mam wielkie wyrazy podziwy dla zawodnika, który od startu do mety – całe 42 km - biegł na boso (szukajcie na zdjęciach). No i dla całego wąskiego grona Pań, które odważyły się na start (chłop wiadomo – o tego nikt się nie martwi, i nikt nie docenia).
Zacznę odwrotnie niż zazwyczaj – na początek moje wrażenia z trasy. Po pierwsze zimno! Po niektórych nawrotach aż dreszcz mnie przechodził, kiedy lodowate uderzenia wiatru zamieniały w lód skroplały pot na moich plecach. O pokonywaniu trasy marszem prawie nie było mowy. Punkty odświeżania (w zeszłym roku tak silnie okupowane przez zawodników) zaliczyły martwy sezon. Chętnych do korzystania z ich usług (zimna woda w miskach) było tylu, ilu na wyjazd o tej porze nad Bałtyk. Czyli całkowite bezrobocie. Przy okazji pozwolę sobie zauważyć, że podobnie jak w zeszłym roku gąbki dostaliśmy już w biurze zawodów, i nijak nie było pomysłu na inne ich wykorzystanie niźli w domowej łazience. Przecież nikt nie będzie biegł 42 km z gąbkami poupychanymi gdzie się da – w spodenki, majtki, koszulki, buty (?). Rok temu temat był już poruszany, ale jak widać bez powodzenia. Chociaż jeden plus w tym widzę – jest przynajmniej prezent dla żon i kochanek po powrocie do domu – jedna gąbka dla jednej, druga dla drugiej :-)
Obserwując biegnących maratończyków zauważyłem, że zrobiłem się znany. Czyżby aż tylu biegaczy miało dostęp do internetu i korzystało z mojego serwisu? Aż ręka mnie bolała od machania! A co mi tam – jakoś to przeżyję.
Oczywiście nie obeszło się bez przygód z Tadkiem Spychalskim. Dzień wcześniej uczestniczył w jakimś maratonie w Czechach, i w drodze powrotnej zahaczył o Wrocław. To jego już 133 maraton – jeszcze tylko 101 i go mam! Bieg z Tadkiem to niezapomniane przeżycie. Wiedząc o tym goniłem go przez 3 kilometry (nadrabiając 15 cm na każde 100 metrów), by w końcu dogonić, posłuchać co ma do powiedzenia, i umrzeć ze śmiechu. Komentarz jakim określił dzielne panie ze straży miejskiej pozostanie tajemnicą grupy, w której biegłem. Powiem wam tylko, że ze śmiechu musiałem się zatrzymać.
Sporo biegłem z różnymi znajomymi osobami. Wszystkich pozdrawiam serdecznie poza jednym wyjątkiem: Jurkiem-Ścigaczem-Cibą. Pseudonim nadaję mu oficjalnie za to, jakie tempo potrafił narzucić grupie od 33 km. A nieoficjalnie za to, że grupa tego nie przeżyła. Nie chwaląc się wytrzymałem najdłużej, ale tylko po to, by jak to się po kolarsku mówi, puścić koło na 37 km. Okazji do rewanżu będzie wiele – Jurek ostro walczy o tytuł najaktywniejszego zawodnika Pucharu Maratonów Polskich, więc obecny jest na wszystkich zawodach.
Jedzenie na mecie tym razem mi smakowało. Może zmieniono dostawcę pizzy (Pizza jak u Malmy), a może byłem bardziej głodny niż zwykle. Do tego wielka słodka bułka, zmutowany gigant-pączek, i gorąca herbata. Masaże, atak dreszczy i pędem do samochodu ogrzać się. Przy okazji: niedawne uwagi Wojtka o obcinaniu numerów startowych odniosły skutek: sympatyczna Pani obcinała sam narożnik, i to tak niewielki że ciężko zauważyć uszkodzenie. Brawo i dzięki !!!
Czego najbardziej mi żal ? We Wrocławiu zawsze na trasie stoi mnóstwo bardzo atrakcyjnych dziewczyn. Tym razem było podobnie, tylko niestety pogoda nie pozwoliła im na założenie krótkich spódniczek. Ale i tak były dzielne – przemarznięte, zakapturzone, stały twardo na swoich stanowiskach i bohatersko uśmiechały się do wszystkich zawodników, którzy mieli jeszcze siłę na nie spojrzeć.
Kibiców niewielu, głównie ze względu na parszywą pogodę. Samochodów też jakby mniej, i co najważniejsze kierowcy nie atakowali tak naszej obecności jak w zeszłym roku. Duży wpływ na to miała policja (która co było widać) lepiej się przygotowała i kierowała sprawnie na objazdy, a kiedy było to możliwe przepuszczała samochody na drugą stronę drogi.
Punkty żywnościowe w porządku. Trochę tylko żal gorącej herbaty, która była już chłodna, ale kto późno przychodzi ten sam sobie szkodzi – biegnący z przodu mieli ciepłą. Czekolada, cukier, banany – standard, który cieszy.
Byłbym zapomniał o jednym z największych plusów wrocławskiego maratonu: pakiet startowy wspaniały! Po opłaceniu startowego dostaliśmy wielką wypchaną wieloma różnościami torbę prezentów, pamiątek, materiałów fachowych. Koszulka, Running Sport, bidon, plastry, 2 tubki maści rozgrzewających, długopisy, gazety i wiele innych niespodzianek. Do tego na mecie piękny medal z kolejnym zabytkiem Wrocławia. Warunki noclegowe były ciężkie – dosyć ciasno (tak zauważyłem), ale podobno można było za przystępną cenę wykupić noclegi o standardzie akademickim, więc kto chciał, ten dobrze spał.
Trochę się pogubiłem podczas poszukiwania biura zawodów – pojechałem tam, gdzie biuro było rok temu, dwa lata temu, trzy lata temu.... a tu zamknięte ! Szybki sprint dookoła rynku, skoki rozpoznawcze w boczne uliczki, przepytywanie jeńców, i jest ! Tym razem inna, nieco dalsza lokalizacja. Wina przyznaję rzetelnie – moja. Nie zadałem sobie trudu sprawdzenia wcześniej, gdzie będzie biuro. W efekcie dotarłem w 20 minut po regulaminowym terminie zamknięcia przyjęć, ale nikt mi nawet uwagi nie zwrócił, tylko zostałem miło i sympatycznie zapisany. Lekarz powiedział, że komandosów nie będzie badał, bo nie ma sensu – ech.... wiadomo, za mundurem panny sznurem. Tylko on nie był Panna a Pan...
Sprzątaczka (albo woźna) pognała mnie szmatą z 2 piętra szkoły, gdzie znalazłem nieużywaną łazienkę. Pobiegłem więc na start, i tyle mnie w biurze widzeli. Do dzisiaj mnie męczy ciekawość – co takiego było w tej łazience, że aż wystawiono straże? Bursztynowa Komnata ? Kto wie...
Wrocław miasto piękne, w maju 1945 roku do końca walczyło z sowietami. Zrujnowane humanitarnymi bombardowaniami lotnictwa radzieckiego i ostrzałem artyleryjskim przetrwało na złość wraz ze swoimi zabytkami. Kto lubi wysokie katedry, mosty, muzea, historię i Panoramę Racławicką – zapraszam. Kto przepada za maratonami – polecam. Kto kocha piękne kobiety – zachęcam.
|