W tym roku byłem na maratonie w Dębnie po raz pierwszy. Zachęciły mnie bardzo pochlebne opinie na temat tego biegu wyrażane przez bogatszych stażem kolegów-biegaczy. Poza tym odpowiadał mi termin: początek kwietnia to rzadko upalna pora, a dla mnie ciepło było wrogiem numer jeden m.in. na dwóch ostatnich maratonach warszawskich, co znalazło odbicie w moich mizernych wynikach. Kolejnym powodem był lekki żal, że nie zdecydowałem się na udział w wyprawie na maraton do Paryża – postanowiłem więc pobiec tego samego dnia maraton w Polsce.
I chociaż Dębno jest dość daleko, ponad 500 km od Warszawy (a jakoś nie bardzo mogłem zebrać załogę do mego citroena, która dołożyłaby się do benzyny), zdecydowaliśmy się z Bohdanem Czacharowskim na trzydniową wyprawę. I nie żałowaliśmy.
Dobra organizacja biegu była bardzo miłą odmianą po ostatnio nie najciekawszych doświadczeniach z maratonów warszawskich. Pod względem noclegowo-żywieniowym organizatorzy wypadli bardzo dobrze (może poza trochę przydługą kolejką po makaron na Pasta Party). Nieźle też przeprowadzono same zapisy ponad 400 uczestników, bez żadnych spiętrzeń. Wcześniejsza korespondencyjna informacja o biegu była wszechstronna, pełna i konkretna, co pozwoliło na uniknięcie powszechnych gdzie indziej nieporozumień. Świetnym pomysłem było puszczenie przed Pasta Party na dużym ekranie w hali Dębnowskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji filmu z zeszłorocznego maratonu. Zeszłoroczni maratończycy co i raz wiwatują rozpoznając znajome sylwetki. Jakże żałowałem, że nie było mnie tu rok temu.
Niewiadomą była pogoda. Ulewny deszcz w sobotnie późne popołudnie, kiedy dojeżdżaliśmy do Dębna, trochę minorowo nas nastawił. Ale następny ranek był dla mnie idealny: około 10 stopni, pochmurno, ale bez deszczu.
Po lekkim śniadaniu na plebanii, gdzie kwaterowaliśmy, udaliśmy się na miejsce startu. Ruszyliśmy o jedenastej, kilka minut po wózkarzach i rolkarzach, wśród aplauzu tłumnie zgromadzonych mieszkańców Dębna. Tempo od początku było dość szybkie – z jednej strony pobudzał doping kibiców, z drugiej chęć rozgrzania się. Opuszczamy Dębno i coraz bardziej rozciągającą się grupą docieramy do Dargomyśla, gdzie witają nas wykrzykiwane nasze imiona (!). To kibice odnajdują nas na listach startowych i nawiązują bardziej bezpośredni kontakt z biegaczami. Ależ kontrast z naburmuszonymi warszawiakami, zdenerwowanymi zakłóceniami w kursowaniu autobusów miejskich. Obok mnie biegnie Radek Wypych, jeden z najaktywniejszych uczestników tegorocznych polskich maratonów, który zapowiada atak na życiowy rekord. Przede mną krępa muskularna sylwetka Jurka Ciby – aż miło popatrzeć. Nieco z przodu, ale stale zbliżający się do nas, biegnie Bohdan Czacharowski. Jest jednym ze stosunkowo nielicznych w tym biegu weteranów, gdyż wielu starszych biegaczy zniechęcił ostry limit czasu, wyznaczony przez organizatorów – 4 godziny 30 minut. Obok brodaty biegacz biegnie z psem, co wzbudza aplauz kibiców.
Biegnie mi się nieźle, przebiegamy most na Myśli i opuszczamy Dargomyśl, łagodnym podejściem wspinając się wąską asfaltową drogą wśród lasu. To jeden z piękniejszych odcinków trasy. Kolejna miejscowość to Cychry, w których skręcamy w lewo. Doping równie gorący jak wcześniej. Podobnie jak w Dargomyślu, bardzo dobrze oznakowane punkty odświeżania i odżywiania, z profesjonalnym ustawieniem – kolejno: izostar, woda, herbata, żywność. Kolejny plus dla organizatorów.
Wpadamy do Dębna kończąc pierwszą pętlę. Doping wspaniały, dzieciaki wyciągają ręce, by przybić im “piątkę”, więc przybijam. Dobiegamy w pobliże startu i wypadamy na drugie okrążenie. Znowu idę za szybko, doping podrywa. Na pustym kawałku do Dargomyśla uspokajam krok.
Zmieniło się już trochę koło mnie: Bohdan został z tyłu, reszta przesunęła się do przodu. Mijam Wieśka Łukszę, który rzuca krótkie: “Zdechłem...”, ale ciągnie dalej. Dość długo biegnę razem z Wawrzyńcem Szejko, razem przebiegamy połówkę (1:58) ale i on po jakimś czasie jest dla mnie za szybki. Za dużo izostaru wypiłem po drodze i żołądek daje mi się we znaki. Ale ogólnie nie jest źle, nie ma jeszcze bólu w nogach, tylko zmęczenie. Zaczęło trochę wiać, mam wrażenie że ciągle z przeciwka, mimo biegania po pętli. Trochę to przeszkadza, ale najważniejsze, że nie pada. Na trzydziestym piątym kilometrze dziwi mnie to, że jeszcze nie zdycham. Mogę nawet nieco przyspieszyć. Chyba pęknie dzisiaj życiówa. Końcówka samotna, nie mam zegarka i nie mam kogo zapytać o czas, a szkoda, bo może złamałbym 4 godziny. A tak wbiegam na metę zaledwie 50 sekund później. Ale to i tak o prawie dwadzieścia minut lepiej, niż mój dotychczasowy najlepszy wynik.
Po tak dużym wysiłku dopada mnie wreszcie zimno i ogólna, ciężka do opanowania słabość. Dwie masażystki rozpędzają zakwasy w moich łydkach - ból wymieszny z rozkoszą. Na ulicy dzieciarnia prosi o autografy (rany, zostałem gwiazdorem!) i numery startowe. Niech mają.
Dowiaduję się, że Bohdan Czacharowski przekroczył o kilkanaście minut limit i podobnie jak kilku innych biegaczy nie został sklasyfikowany, ale medal w końcu dostał i jest w sumie zadowolony. A właściwie po cholerę te limity...
Po tak dużym wysiłku nie decyduję się jak pozostali maratończycy na nocny powrót do domu. To igranie z losem, można zasnąć za kierownicą. Nocujemy z Bohdanem i Christo Wasiljewem (któremu poszło też nie najlepiej) w plebani jeszcze z niedzieli na poniedziałek i po znakomitym śniadaniu wyruszamy z powrotem, obiecując sobie w przyszłości kolejne odwiedzenie gościnnego Dębna.
|