|
| Czarny Lampart Przemysław Bilski OSTRÓW WIELKOPOLSKI KS Maraton Ostrów Wlkp.
Ostatnio zalogowany 2023-08-21,01:27
|
|
| Przeczytano: 595/705988 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Ludzie z żelaza | Autor: Przemysław Bilski | Data : 2018-09-25 | Trzy lata temu na festiwalu biegowym w Krynicy-Zdrój ukończyłem bieg na 100 km. Jak na razie mój najdłuższy dystans. Będąc tam poznałem ciekawą formułę biegania. Biegi etapowe. Poza tym drugi etap miał imponującą formę startu z handicapem. Iron Run zawiera niemal wszystko co najgorsze w bieganiu od krótkich sprinterskich dystansów, przez maraton po bieg ultradystansowy na 64 km.
Do tego krótkie przerwy, podczas których ciężko się wystarczająco zregenerować na kolejny bieg. Brakuje tutaj jedynie biegu z przeszkodami, który w niewielkim stopniu zastępują powalone drzewa na dystansie ultra. Plan o udziale w tym cyklu powziąłem wpatrując się w szpitalny sufit po moim wypadku rowerowym sprzed dwóch lat. Miał to być pierwszy etap mojego głównego celu- spartatlonu.
Wracając do formy najpierw zaliczyłem koronę maratonów i półmaratonów. To właśnie przed swoim ostatnim maratonem w Poznaniu zapisałem się na to mordercze przedsięwzięcie. Nie wykorzystałem jednak rocznego przygotowania jakie miałem w planach. Do biegu w górach ciężko się przygotować trenując 3 razy w tygodniu bazując głównie na rozbieganiach. Było to już widać podczac biegu Ultra Trail Małopolska, gdzie zabrakło mi 2 minut do zmieszczenia się w limicie czasu na 46 km. Mimo to postanowiłem wystartować i przebiec tyle ile będę w stanie.
Na miesiąc przed startem do naszego ostrowskiego, biegowego świata dotarła przykra wiadomość. Szymon nasz klubowy kolega i triatlonista wraz z Pawłem zostali potrąceni na treningu rowerowym przez lekkomyślnego kierowcę. Jadąc spokojną, boczną drogą niespodziewanie wjechał w nich samochód. Paweł miał szczęście o ile można mówić o szczęściu w takim przypadku. Odbił się od samochodu i wpadł do rowu. Skończyło się na złamanym obojczyku, siniakach i urazie psychicznym, który będzie mu towarzyszył do końca życia. Szymona jednak zwariowany kierowca ciągną przez blisko 100 metrów na masce swojego samochodu. Reanimowany na miejscu trafił do szpitala w stanie krytycznym. Po kilku operacjach w stanie śpiączki walczył o życie. Człowiek pełen życia, niesporzytych sił, który biegi kończył zawsze w czołówce stawki, który ukończył połówkę Iron Mana musiał stoczyć najcięższą w życiu walkę tylko przez głupotę drugiego człowieka.
Nocleg był już zarezerwowany od dwóch miesięcy. Wystarczyło się spakować i rozpocząć nieco opóźniony urlop. Niestety we wtorek dotarła najgorsza z możliwych wiadomości. Serce Szymona nie wytrzymało. Po 5 tygodniach ciągłej walki jego organizm się poddał. Walczył do samego końca, ale w końcu każdy ma swoją granicę nie do pokonania. Jego pogrzeb zaplanowano na sobotę- w dniu mojego najdłuższego startu. Pozostał teraz dylemat. Jechać? Czy iść w ostatnią drogę z biegowym przyjacielem, z której już nie wróci. Ostatecznie postanowiłem wziąć udział w Krynicy.
W piątek o 5 rano wraz z rodzicami ruszyłem ku największemu w tym roku wyzwaniu. Po 8 godzinach dotarliśmy na miejsce. Odbywające się wcześniej forum ekonomiczne i późno zarezerwowany nocleg sprawiły, że przed startem nie było czasu na odpoczynek. Na miejscu poszedłem odebrać pakiet. Całe miasteczko biegowe było już gotowe. W końcu rozpoczynały się już Biegi Niepodległej dla dzieci i młodzieży na 600 metrów. Szedłem chodnikiem odgrodzonym barierkami od jezdni, po której mieliśmy startować. Dzieci startowały z różowej bramki. Tutaj też miałem mieć start w sobotę na 3 km. Skręciłem w lewo, gdzie wśród wielu hal namiotowych mieściło się biuro zawodów. W innych namiotach mieściły się targi biegowe, strefa dla dzieci, strefa masażu i parę jeszcze innych.
Ustawiłem się w kolejce po pakiet. Udało się. Jeszcze chwila i stałbym w kilkudziesięciometrowej kolejce. Wypełniłem formularz i po chwili miałem już pakiet. Poszedłem dalej na expo zaopatrzyć się w brakujące artykuły na bieg ultra, gdzie poznałem pomysłodawcę nazwy na zbliżający się dla mnie bieg. Potem już mogłem iść na obiad i jechać się zakwaterować. Nie było dużo czasu. Parę minut odpoczynku i trzeba było się szykować na pierwszy bieg. Nie było czasu na powrót, więc musiałem zabrać wszystko na dwa kolejne biegi.
Pół godziny przed startem poszedłem standardowo na rozgrzewkę. Za strefą festiwalową znalazłem niewielki park, gdzie krążąc przez kilka minut robiłem z siebie dziwaka w oczach spacerujących sanatoryjnych kuracjuszy. Na szczęście nie ja jeden. Wracając na start natrafiłem na namiot Iron Run"a. Za zgodą ochrony przeskoczyłem barierki przed nadbiegającą watahą młodocianych adeptów biegania i poszedłem zajrzeć do środka. Skończyła się właśnie odprawa. Standardowo za późno o niej przeczytałem.
Organizatorzy przygotowali dla największych hojraków specjalną halę namiotową, gdzie mogli usiąść, najeść się, a nawet przespać, jeśli tylko mieli swój sprzęt noclegowy. Równo o 16:20 mieliśmy wyruszyć do pierwszego starcia- Biegu Niepodległościowego na dystansie 1918m. Mieliśmy startować w dwóch falach. Moja pierwsza poniżej 40 roku życia i druga powyżej. Spiker gorąco zachęcał kibiców do głośnego odliczania. 10,9...3,2,1
Strzał. Ruszyliśmy. Miało być spokojnie w tempie 5:00 na kilometr. Ruszyłem z końca stawki. Wszędzie za barierkami stali kibice dopingujący nas. Skręciliśmy w prawo. Nieco pod górkę po dużych płytach chodnikowych. Jeszcze kawałek i nawrotka przed rondem. Teraz już w dół. Udało się jednego wyprzedzić. Zakręt w lewo i kolorowa prosta do mety. Czas 7:54. Zdecydowanie za szybko. Choć i dobrze. Jak później doczytałem limit wynosił 9 minut. Po pierwszym starciu dało mi to 52 pozycję.
Na zawodach starałem się zawsze dopingować Szymona, który biegnąc za czołówką zawsze się uśmiechał. Wysoki, szczupły i wysportowany zawsze mkną ku mecie po kolejny puchar w swojej kategorii.
Miałem teraz 2 godziny odpoczynku do kolejnego startu. Wraz z rodzicami poszliśmy do hali namiotowej mojego biegu, gdzie mogłem się wzmocnić gotowym posiłkiem. Krótko przed kolejnym startem organizatorzy przyszli po nas, żeby nas ustawić na kolejny start. Przyszła pora na start z handicapem. Rozstawili nas w czterech rzędach według kolejności czasów. Załapałem się do ostatniej grupy. Wyszliśmy z namiotu za prowadzącymi nas przedstawicielami grup, którzy na starcie ustawili nas w odpowiednim korytarzu. Jeden za drugim każdy czekał na swój indywidualny start za prowadzącym liderem. Dochodziła 19. Spiker coraz mocniej rozgrzewał publiczność, która niczym starożytna żądna krwi publika koloseum wrzała na widok swoich gladiatorów.
Kolejne odliczanie dzisiejszego dnia i wśród ogromnych braw na trasę wyruszył lider biegu. Za nim z 3 sekundową stratą jego rywal. Z każdą kolejną sekundą na trasę dołączali kolejni zawodnicy. Miałem minutę i 24 sekundy straty do lidera. Patrzyłem jak zawodnicy przede mną skupiają się na starcie i ruszają jeden za drugim. Jeszcze trzech, ... , dwóch, ... staję na linii. Starter trzyma mnie za bark. Puszcza. Ruszam za kolejnym zawodnikiem wraz z dwójką pozostałych co mieli tą samą stratę. Tym razem już w wolniejszym tempie. Ustawiam się w szeregu za swoim poprzednikiem i staram się dorównać mu kroku. Identyczna sytuacja rozgrywa się za moimi plecami. Pierwszy kilometr bez zmian ciągnęliśmy przez miasteczko biegowe, po czym skręciliśmy w prawo kierując się pod górę w stronę Tylicza. Mijaliśmy hotele, sanatoria, ośrodki wypoczynkowe kwatery prywatne gęsto usiane.
Przechodnie, wczasowicze i kibice na balkonach pensjonatów zagrzewali nas do walki. Przy jezdni stały gęsto zaparkowane samochody biegaczy, którzy wykorzystywali każde wolne miejsce. W końcu zjechało się 10 tys. ludzi na sam festiwal. Służby mundurowe blokowały wyjazd z mniejszych uliczek, by nikt nie dostał się na trasę. Wybiegaliśmy z miasta na trzeci kilometr. Liczne budowle zastąpił coraz gęściej rosnący las z asfaltową drogą. Jeszcze parę metrów i mógłbym wskoczyć do Willi Eden, pensjonatu, w którym nocowałem i mógłbym odpocząć. Ale nie po to tutaj przyjechałem. Miałem do wykonania kolejne życiowe zadanie. Na asfalcie widzę wymalowane 39 km- oznaczenia koral maratonu, które pomagają ocenić przebiegnięty dystans. Wkrótce w głębi lasu usłyszeliśmy strzały.
Czyżby polowanie na lidera biegu? Może na biegaczy, którzy nie dają gospodarzom dojechać do swoich posiadłości? Raczej jednak służby leśne starały się przepłoszyć dziką zwierzynę, by nikomu nie wyrządziła szkody. Organizatorzy pomyśleli o wszystkim i pod każdym względem dbali o bezpieczeństwo uczestników. Na czwartym kilometrze zasapany dotarłem do szczytu, gdzie znajdował się punktu nawadniania. Chwyciłem kubek, a upuszczając punkt wolontariuszka oblała mi jeszcze plecy wodą. Teraz droga na krótko się wypłaszczyła po czym stromo opadała w dół. Nabierałem prędkości. Nie dało się jednak swobodnie zbiec. Przy tak stromym nachyleniu trzeba było hamować.
Słońce już znikło za drzewami i zacząłem żałować, że nie zabrałem czołówki. Po kolejnych trzech kilometrach wyłonił się Tylicz. Z drogi po lewej stronie wyłaniał się już pierwszy żelazny biegacz, który kończył pętlę po tym niewielkim miasteczku. Za mną podążał już pretendent do zwycięstwa na 15 km. Organizatorzy puścili bieg 5 min. po naszym starcie. Droga najpierw skręcała w prawo co dawało wrażenie oddalania się od pętli. Wkrótce jednak skręciłem w lewo, gdzie dochodziły dźwięki biesiady. Minąłem radosnych imprezowiczów kierując się już w stronę krzyżówki łączącej trasę ciągnącą w kierunku mety. I znów ta sama trasa tylko całkiem od tyłu.
Za ostatnimi latarniami zrobiło się już całkowicie ciemno. Mijałem biegaczy, którzy po nas kierowali się w stronę Tylicza, za mną nadciągali zawodnicy jedni w grupach, inni w parach, a niektórzy solo, którzy co jakiś czas mnie wyprzedzali i mknęli ku mecie, by później móc odpocząć. Jedni zapisani jedynie na ten bieg inni jeszcze na parę podobnych dystansów. Ja byłem jednak na początku drogi do upragnionego sukcesu. Trzeba już było mocno uważać, by nie wpaść w niespodziewaną nierówność jezdni. Wciąż mijałem zawodników, którzy podążali w przeciwnym kierunku w większości bez latarek. Dotarłem do szczytu, gdzie znów mogłem uzupełnić płyny. Teraz pozostała już tylko droga w dół. Mijam ponownie mój pensjonat i patrząc w dół staram się omijać w ciemnościach niebezpieczne miejsca.
Na horyzoncie pojawiają się oświetlone krynickie latarnie. 2 km do mety. I znów hotele, samochody i kibice. Dobiegam do krzyżówki festiwalowej. W prawo? W lewo? Dopiero po chwili ochrona kieruje mnie we właściwą stronę. Biegnę stałym rytmem dając się wyprzedzić tym co kończyli. W biegach etapowych nie liczy się pojedynczy start, a pokonanie całości, dlatego każdą niezbędną cząstkę energii starałem się zachować na kolejne starty. Mijam różową bramkę, po niej niebieską, skręcam ostro w lewo już w kierunku mety. Nad głową co kilkadziesiąt metrów są wywieszone flagi różnych państw. O ile w poprzednim biegu nie miało to znaczenia tak teraz każda kojarzyła się z metą i rozpraszała uwagę. W końcu dotarłem do największej z elektronicznym zegarem po lewej stronie. Godzina i 14 minut z sekundami. Zdecydowanie za szybko.
I znów mam kolejne 2 godziny na regenerację przed kolejnym wyzwaniem na tej samej trasie, ale skróconej o połowę. Tym razem trzeba było zaopatrzyć się w czołówkę. Problem w tym, że droga była jeszcze zamknięta przez godzinę. Ruszyliśmy zaraz po otwarciu drogi. Zabrałem szybko co potrzebowałem. Sąsiedzi z pensjonatu też ruszali na nocny bieg. Postanowiłem się z nimi zabrać. Nie odmówili. Na miejscu rozdzielamy się. Idę do namiotu, gdzie organizatorzy znów dzielą nas na grupy. Spadłem o dwie pozycje od poprzedniego biegu. Tym razem trafiam do trzeciej grupy. Wychodzimy. W kolejności jeden za drugim idziemy na start. Ustawiony tłum biegaczy robi dla nas wąski korytarz. „To Ironi”- mówią co niektórzy uśmiechając się do nas i pozdrawiając. Inni w skupieniu tylko na nas zerkali koncentrując się na swoim starcie.
Pamiętam jak przed ostatnimi zimowymi zawodami, organizowanymi przez nasz klub, Szymon wpadł do biura zawodów. Było grubo poniżej zera, a on w przewiewnym stroju biegowym robił ostatni trening przed startem. Uśmiechnięty, pełen pozytywnych endorfin odebrał pakiet, zamienił z nami parę słów i wrócił na dalszą część treningu.
Tym razem tylko zawodnicy ze stratą do 5 min. do lidera byli wypuszczani z daną stratą. Pozostali jednakowo co 5 sekund. Startuję za zawodnikiem w czarnym stroju z numerem 82. Podobnie jak poprzednio biegniemy w równych odstępach. Jakiś damski głos krzyknął "dawaj Przemo". Czyżby dziewczyny z Ostrowa? Może to nie do mnie? Nie było czasu na rozglądanie. W skupieniu biegłem dalej pod górkę. Na trasie już było mniej kibiców. Większość szykowała się do jutrzejszego koronnego biegu festiwalu- Biegu 7 Dolin.
Przez większość trasy latarka nie była potrzebna, jednak przypadała się na krótkim odcinku przed i za nawrotką usytuawaną przed szczytem. Na trasie znów zrobiło się tłoczno. Coraz więcej zawodników z biegu na 7 km mnie wyprzedzało. W tym Monika, 15-latka której ojciec zabrał mnie teraz na start. Zajmowała piątą pozycję wśród kobiet. Zbiegając zauważyłem rodziców, którzy wyszli mi pokibicować. Jeszcze 2 km spokojnego zbiegu ku mecie, którą przekraczam po 36 minutach. Znów za szybko.
Poszedłem teraz pod namiot zabrać plecak i udałem się w kierunku zaparkowanego samochodu. Bogdan z Moniką już na mnie czekali. Kiedy wróciliśmy do Willi Eden, dochodziła już północ. Szybko się wykąpałem, sprawdziłem sprzęt na jutro i położyłem się spać. Wstałem po 2 godzinach szykując się do najtrudniejszego wyzwania. Zjadłem lekkie śniadanie, sprawdziłem po raz ostatni sprzęt i mogłem ruszać na start. Ojciec odwiózł mnie do centrum skąd poszedłem już do siedziby Iron Run"ów. O 3:00 ruszył bieg na 100 km. W przeciwnym kierunku szły rodziny uczestników tegoż biegu. Wszedłem do zimnego namiotu oczekując na odprawę.
Tuż przed wyjściem jeden z zawodników przypomniał sobie o chipie. Poprzez organizatora poprosił zawodników o cierpliwość i kilka minut zwłoki. W końcu ruszyliśmy na podstawiony już autobus, gdzie zebrała się spora grupka uczestników B7D na 64 km. Do pierwszego autobusu organizatorzy upchali większość Ironów. Akurat przede mną wszystkie miejsca zostały już zajęte. Wraz z pozostałymi trafiliśmy do drugiego. Mieliśmy cały autobus na wyłączność niczym autobus dla VIP-ów. Pozostali uczestnicy wyjazdu do Rytra musieli jeszcze poczekać. W końcu startowaliśmy godzinę przed nimi. W autubusie wgrywam jeszcze mapę biegu na wypadek, gdybym zgubił się na trasie. Był jeszcze czas by zamknąć choć na chwilę oczy.
Dojechaliśmy do hotelu Perła Południa, gdzie na polanie organizatorzy stawiali jeszcze start i punkt żywnościowy dla biegu na 100 km. Chłód, ciemność i zanikająca mgła poranka nie zachęcały do startu. Wszyscy skryli się w holu hotelu, by nie tracić ciepła. Duży, przytulny, hol zachęcał do pozostania w nim. Recepcjonistka w spokoju obserwowała zawodników, którzy szykowali się do startu. Uwagę przykuwało akwarium znajdujące się naprzeciwko wejścia. Pływające w nim rybki nie przejmowały się panującą w holu sytuacją. Przed 5:30 wyszliśmy na start, który odbywał się w podobnej formule jak w poprzednim biegu. Różnica jedynie taka, że po 5 minutach starter wypuszczał nas co 30 sekund.
Od poprzedniego startu nie zmieniłem pozycji do poprzednika. Stojąc w kolejce do startu zaczepił mnie biegacz z Kalisza. Nie znałem go, za to on mnie poznał po klubowej, czerwonej koszulce, która zawsze przyciągała uwagę zawodników niczym, gorąca czerwień kobiecej sukienki przyciągająca wzrok mężczyzn. Czołówka już dawno wystartowała, pozostali wciąż czekali. Tuż przed moim startem na punkt wbiegł lider najdłuższego dystansu. Nawet się nie zatrzymał, żeby uzupełnić zapasy. Zrobił jedynie obowiązkową rundę i tyle go widziano. Przyszedł w końcu czas i na mnie. Patrzę jak rusza mój poprzednik, włączam elektronikę i ruszam na komendę.
Na początku biegnę truchtem pod niewielkie wzniesienie. Wystarczył kilometr aby organizm zaczął się pocić. Zatrzymuję się i ściągam kurtkę, poczym mogłem poruszać się spokojnym marszobiegiem. Po drugim kilometrze przyprawiam się przez strumień. Trzy lata temu stał tutaj chwiejny, drewniany mostek, który teraz zastąpił metalowy pomost. Zielony, z kratą pod stopami nieco szpecił tutejszą piękną okolicę. Teraz ostro w górę. Staram sobie przypomnieć drzewa, przy których poprzednio się zatrzymywałem, aby złapać oddech.
Miałem nadzieję, że tym razem podejdę pod górę bez zatrzymania. Nic z tego. Zmęczenie po wczorajszych startach dawało o sobie znać. Traciłem kolejne pozycje na rzecz osób, które były lepiej przygotowane ode mnie. Docierając do szczytu zahaczył mnie zawodnik z niebieskim numerem.
- Masz może więcej wody?- spytał pospiesznie.
- Tak. Chcesz izo czy wodę?
- Izo.
Wyciągnąłem bidon i podałem mu do ręki. Pociągnął kilka szybkich łyków jakby uciekał przed dzikim zwierzem.
- Dzięki- powiedział oddając mi bidon z powrotem.
- Leć! Jesteś w dziesiątce.
Po tych słowach pognał do przodu. Trasa teraz nieco się wypłaszczyła, dzięki czemu mogłem nieco odrobić straconego czasu. Do punktu biegłem granią skąpo porośniętą drzewami. Kilometr przed nim zacząłem mijać zawodników, którzy już opuścili punkt. Po dotarciu szybko uzupełniam zapasy. Woda, izo, banan, pomarańcze, drożdżówka, kilka kawałków arbuza zjedzone w mgnieniu oka.
Jeszcze garść rodzynek i suszonych moreli w dłoń i wracam na trasę. Niecałe 10 min na punkcie. Teraz mogę dopingować zawodników, którzy po mnie ruszyli na trasę na tym samym i dłuższym dystansie. Skręcam w prawo. Ścieżka faluje to w górę to w dół, choć mam wrażenie, że jeszcze nie dotarłem do szczytu. W końcu szlak zaczyna stromo opadać w dół. Zbiegam po kamienistym szlaku powoli uważając na każdy krok. Za mną wciąż nadciągają biegacze, którzy nic sobie nie robią z nierówności terenu. Zatraciłem młodzieńczą brawurę, która niegdyś była moją domeną podczas zbiegów.
Zrobiłem miejsce kolejnym zawodnikom, którzy coraz częściej na mnie napierali. W ułamku sekundy prawa stopa ześlizgnęła się po luźnym kamieniu i przeszywający ból zmusił mnie do zatrzymania. Wyciągnąłem lód w aerozolu i spryskałem nieszczęśliwe miejsce. Ból się zmniejszył choć nie ustąpił. Za mną wciąż podążali żądni potu i wysiłku biegacze, których miałbym teraz blokować. Trzeba było jednak iść dalej. Z grymasem twarzy przechodziłem z nogi na nogę próbując nieraz zmusić się do zbiegu. Minęło trochę dystansu zanim ból odpuścił. Starając się odrobić nieco czasu na równinie zagadałem do wyprzedzającego mnie zawodnika.
- Masz może GPS w zegarku? Też masz 22 km?
- Osiemnasty- odpowiedział zdziwiony.
- Dzięki. Tego się obawiałem.
Endomondo mocno zawyżało kilometraż. Dało się to już odczuć przed pierwszym punktem odżywczym. Przed biegiem nie mogłem sobie przypomnieć tego odcinka. Dopiero teraz wracałem myślami do poprzedniego startu w B7D. Wkrótce zaczęły się dziurawe, betonowe płyty, które wróżyły zbliżanie się do Piwnicznej- Zdrój. Strome zbiegi, most, park miejski, jeszcze kilometr ulicą miasta, przejazd kolejowy i jestem na drugim punkcie. Grono kibiców i zawodników wita oklaskami przybywających biegaczy. Wzrokiem wyszukuję dziewczyn z mojego miasta. Może nie przyjechały?
Po lewej stronie zawodnicy ustawieni są gęsiego. Szykują się do startu? Nie. Czekają w ogromnej kolejce do toalety, które wyłaniają się po kilkunastu metrach. Szkoda czasu na stanie w kolejce. Dam radę dotrwać do kolejnego punktu. Zaliczyłem punkt w 4 godziny i 40 minut. Szybkie uzupełnienie zapasów w identyczny sposób co poprzednio. Skusiłem się też na dwa małe, ciepłe ziemniaczki obrane w palcach. Nie wszystko dało się całkiem obrać, co jednak mi nie zaszkodziło. Zwykłe ugotowane ziemniaki, które choć na chwilę rozgrzewały i syciły żołądek były prawdziwym rarytasem na punkcie. Byłem już cholernie zmęczony i rozważałem wycofanie się z biegu.
Do tego planowałem opuścić punkt po 4,5 godzinie od startu, tak aby na granicy zmieścić się w limicie czasu. Byłem już spóźniony, ale jeszcze ten jeden odcinek i wycofam się z biegu. 10 minut spędzone na punkcie i wracam na trasę. Dopiero przechodząc mostem, widząc opuszczających punkt zawodników w innym miejscu niż ja zrozumiałem słowa wolontariuszki kierującej mnie do wyjścia.
Szedłem teraz wolno pod kolejny szczyt, patrząc jak wyprzedzają mnie kolejni uczestnicy biegu i zastanawiałem się po co dalej idę. Przecież mogłem już usiąść i poczekać na autobus, którym organizatorzy zabraliby mnie na metę. Przecież i tak szanse ukończenia biegu w limicie były znikome. Przecież i tak podjąłem decyzję o wycofaniu się z biegu. W takim razie po co? Przed samym szczytem natrafiłem na kolejnego uczestnika z niebieskim numerem. Ledwo potrafił utrzymać równowagę, stał zgięty i w bolesnym grymasie dusił ból potęgowany skurczami mięśni.
- Wszystko w porządku?- spytałem z troską.
- Nie wiem. Upadłem na 15 km. Na początku adrenalina niwelowała ból i biegłem dalej. Teraz chyba przestała działać.
Faktycznie miał zdarty łokieć i kolano. Na szczęście zaraz obok była ławka, na której mógł spokojnie usiąść. Adam, jak się później okazało, był niesamowity. Nie tylko dlatego, że przy każdym skurczu mięśni powtarzał "niesamowite", ale niesamowita była jego wola walki. Brakowało mu 5 punktów do udziału w UTMB, przez co nie brał nawet pod uwagę możliwości wycofania się z biegu.
Dochodziła 11:30 - czas startu ostatniego odcinka B7D z Piwnicznej- Zdrój na 34 km. Wróciłem teraz myślami do Szymona, który po godzinnej mszy był teraz składany do grobu. Człowiek, który ukończył połówkę Iron Mana, który trenował u wicemistrza świata na tym dystansie Mariusza Olejniczaka, który dawał z siebie wszystko co najlepsze, teraz jego zimne ciało było składane w ciemnym dole przez czyjąś głupotę. Mówi się, że wszystko ma w życiu swój sens. Sens, którego często nie rozumiemy. Ale jaki jest sens w tym, że umierają niewinni? Dlaczego ludzie mają za nic życie? Ponoć Bóg jest sprawiedliwy. Tylko gdzie on był, kiedy umierał Szymon. Gdzie był kiedy umierali niewinni w ostatnich kataklizmach we Włoszech, Grecji, czy Szwecji? I w końcu czy jest jakaś kara, która zmusiłaby ludzi do myślenia?
Szymon leżał teraz w grobie, a sprawca jego śmierci czekał na wyrok. Wyrok, który w najgorszym wypadku zaprowadzi go do więziennej celi z telewizorem, darmowym posiłkiem i innymi przywilejami, ufundowanymi przez podatników. I to ma być kara za zamordowanie drugiego człowieka?
Obok nas przetoczyła się teraz fala zawodników z zielonymi numerami. Na wąskim górskim szlaku kilkaset osób tuż po swoim starcie starało się znaleźć swoje miejsce w szeregu wyprzedzając się bokiem ścieżki. Co niektórzy zwalniali i pytali o stan zdrowia Adama. Jedna zawodniczka zatrzymała się na dłużej rozmasowała mu mięśnie czterogłowe, oddała swój magnez i środek przeciwbólowy, po czym upewniwszy się, że wszystko z nim w porządku dołączyła do wciąż płynącej rwącym strumieniem zawodników. Dwójka zawodników zatrzymała się na sąsiedniej ławce na papierosa.
Nie tylko ja byłem zdziwiony, ale oni nic sobie z tego nie robili. Prowadzili własny, „zdrowy tryb życia”. Mój kompan brał teraz wszystko co mogło go postawić na nogi łącznie z moim bananem, shotem magnezowym i lodem w aerozolu. Szlakiem podążała też górska kozica z czerwonym numerem. Powitałem uśmiechem Biegową Mamuśkę jak kazała się nazywać na swoim internetowym profilu. Sfiksowana biegaczka z pobliskiego Ostrzeszowa, zakochana w górskim bieganiu, która z niewiarygodną łatwością łączyła życie prywatne, rodzinne, służbowe i sportowe. Spędziwszy godzinę na ławce zdążyłem się również zregenerować. Po raz ostatni przypomniałem obecnemu towarzyszowi, że Piwniczna jest bliżej, gdzie moglibyśmy jeszcze wrócić.
Znów odrzucił moją propozycję dodając tylko "nie ma takiej możliwości". Ruszył teraz wolnym krokiem w jedynym możliwym dla niego kierunku. Niczym cyborg stawiał niepewne kroki, podobne do dziecka stawiającego swe pierwsze kroki. Pożegnaliśmy wolontariuszkę, która na szczycie dbała o bezpieczeństwo uczestników biegu. Szedłem za Adamem pilnując, by nie stoczył się w dół. Na stromym teraz zejściu blokowaliśmy wąską ścieżkę przed rzadziej już nadciągającymi uczestnikami tego morderczego dystansu. Kolejny skurcz u mojego towarzysza. Ledwo zdążyłem go uratować przed kolejnym upadkiem. I znów staliśmy w miejscu, gdzie musiał zwalczyć ból.
W końcu biegną. Ania z Justyną podążały pod koniec stawki. Wymieniliśmy buziaki po czym upewniwszy się, że wszystko z nami w porządku pognały do przodu, niczym zgłodniałe wilczyce za stadem zmęczonych saren. Ruszyliśmy dalej z wielkim bólem dochodząc do przecinającej szlak, asfaltowej drogi. Przy niej to młody strażak zabezpieczał trasę przed przecinającymi szlak pojazdami. Przecięliśmy drogę i kolejny skurcz.
- Wszystko w porządku?- spytał strażak.
- Nie masz może coli?- spytał Adam.
- Nie. Ale zaraz jest sklep jeśli potrzebujesz to mogę przynieść.
- Będę wdzięczny.
Strażak przekazał kamizelkę swojemu kompanowi i udał się do sklepu. Poszliśmy wolno w jego kierunku. Zaraz też za naszymi plecami wyłoniła się Patrycja biegnąca z czerwonym numerem.
- Widziałeś dziewczyny?
- Są jakieś 10 min. przed nami. Powinnaś je dogonić- odpowiedziałem.
Strażak podał Adamowi puszkę pepsi. Nawet nie chciał za nią pieniędzy. Adam wypił prawie całą zostawiając mi łyk na dnie. Chwilę potem jakby zmartwychwstał. Krok zrobił się bardziej żywy i jego tempo wzrosło. Skurcze odpuściły, dzięki czemu mogliśmy wrócić do rywalizacji. Podążaliśmy pod górę najpierw po betonowych płytach, później w kierunku leśnego szlaku. Widziałem plecy Patrycji, do której odrabialiśmy dystans. Adam miał w sobie coraz więcej energii, a ja miałem problem by dorównać mu kroku. W końcu na krótko dogoniliśmy zawodniczkę z biegowej miejscowości.
Radosną euforię przerwał jednak kolejny skurcz, który znów nas spowolnił. Nie przeszkodził nam jednak kontynuować przedsięwzięcia. Adam, który chciał uzyskać jak najlepszy wynik ograniczył do minimum zawartość balastu, a w tym płynów. Pomimo, że moje zapasy mieściły 2,5l. również były na wyczerpaniu przy podwójnym zużyciu. Dopiero na skraju Warchomli mogłem uzupełnić bidony wystawioną przez mieszkańców wodą. Mój kompan udał się do sklepu po litrową colę, która wcześniej postawiła go na nogi. Szliśmy teraz spokojnie utwardzoną jezdnią do kolejnego punktu.
Na miejscu uzupełniliśmy zapasy, napełniliśmy żołądki i po kilku minutach wróciliśmy na trasę. Miałem się tutaj wycofać, ale dzięki mojemu towarzyszowi oddech i temperatura ciała wróciły do normy. Postanowiłem jednak ukończyć czwarty bieg z serii Iron Run"a pomimo zmęczonych nóg, które z chęcią położyłyby się do ciepłego wygodnego łóżka. Tuż przed sobą mieliśmy plecy trójki ostrowianek. Doszliśmy je przed wejściem na szlak prowadzący na nartostradę. Szliśmy teraz w piątkę robiąc sobie zdjęcia. Adam choć dalej walczył z bólem to jednak coraz trudniej było za nim nadążyć.
- Jeśli czujesz się na siłach to nie patrz na mnie- powiedziałem w końcu dając mu wolną rękę.
- Muszę się zmieścić w czasie. Zależy mi na tych punktach.
- Leć. Do zobaczenia na mecie.
Adam ruszył do przodu swoim cybernetycznym krokiem. W jego głowie rodził się jednak dylemat. Czy oby na pewno dobrze zrobił odłączając się od towarzysza, który poświęcił mu tyle czasu? Czy nie powinien iść dalej z nim wspierając teraz jego? Mimo wszystko niczym odrodzony feniks z popiołów podążał ku upragnionej mecie. Za nim ruszyła Patrycja, która również szybko zniknęła z oczy. Zostałem teraz z Anią, krynicką debiutantką i Justyną, mierzącą się z tym dystansem po raz trzeci z rzędu. Do wzniesienia i granią aż do zbiegu podążaliśmy wspólnie żółwim marszobiegiem. Na ostrym zbiegu z nartostrady Ania, która miała niesporzyte pokłady energii pognała do przodu.
U Justyny odezwała się kontuzja kolana. Wyciągnąłem lód i spryskałem jej bolące miejsce, dając również ulżyć swoim mięśniom czterogłowym. Wolno schodziliśmy w dół uważając na każdym kroku na piaszczystym podłożu z ostro wystającymi kamieniami. Na dole Ania zniknęła nam już z widnokręgu. Przekroczyliśmy kolejny punkt pomiarowy. Przed nami jeszcze 5 km delikatnego podejścia szeroką, utwardzoną, żwirową drogą przecinającą malowniczą górską krainę z pięknym potokiem po naszej lewej stronie. Niebo nagle się zachmurzyło i delikatnym, niezdecydowanym deszczem zaczęło szybko schładzać nasze rozgrzane ciała. Byłem już 10 godzin na trasie. Czas, w którym powinienem ukończyć 64-kilometrowy dystans właśnie upłynął. Teraz liczyło się jedynie szczęśliwe dotarcie do mety. Idąc tak mogliśmy wymienić poglądy na otaczające nas życie oraz po raz kolejny wspomnieć Szymona. Przed 17 dotarliśmy na ostatni punkt odżywczy przed metą, gdzie przywitała nas zmarznięta Ania.
Wyciągnąłem koc termiczny z plecaka pomagając się nim okryć naszej przyjaciółce. Uzupełniliśmy zapasy na ostatni odcinek. Justyna jednak potrzebowała jeszcze chwilę na regenerację. Schowaliśmy się pod drewnianą szopą zadaszającą miejsce na ognisko. Towarzysząca mi blondynka sprawdziła wiadomości u hardcorowej Ani. Niestety nie miała dobrych wiadomości. Nasza ostatnia ostrowianka, która podjęła wyzwanie na najdłuższym dystansie B7D nie zmieściła się w limicie na Warchomli. Załamana i rozgoryczona czekała na powrót podstawionym przez organizatorów środkiem transportu. Po paru minutach ruszyliśmy na przód. Ostatnie delikatne podejście dawało się we znaki. Byłem już na tyle zmęczony, że momentami musiałem uznać wyższość Justyny, która zwykle zostawała daleko za mną.
Moja rówieśniczka znów zaczęła się od nas oddalać, tak że jej złoty koc zaczął znikać za drzewami, aż zniknął całkowicie nam z oczu. Nie ma się co dziwić. Było już zimno, a jej zmarznięte ciało potrzebowało ognia, które by ją na nowo rozpaliło. Znów podążaliśmy wspólnie przedzierająć się przez górski las otaczający Krynicę. Szlak zaczął z wolna opadać. Postanowiliśmy nieco odrobić czasu i zmusić się do biegu. Zmęczeni, na granicy ludzkiej wytrzymałości zbiegaliśmy delikatnie w dół. Jeden niewłaściwy ruch, zachwianie równowagi i Justyna poleciała do przodu. Na szczęście niczym wygimnastykowana kocica spadła na cztery łapy.
Nie obyło się jednak bez otarcia, łez i bolesnego skurczu, który unieruchomił na chwilę moją towarzyszkę. Po raz kolejny przydał się lód, który złagodził ból. Po chwili pomogłem jej wstać i otarłem dłonią łzy, po czym wyciągnąłem jej husteczki z plecaka. Po chwili doszła do siebie i mogliśmy dalej zmierzać ku mecie. Teraz uważaliśmy już na każdy krok. Na kolejnym zbiegu następny uczestnik najdłuższego dystansu walczył o życie. Ledwo dwójka innych biegaczy zdążyła uratować go przed upadkiem. Wzięli go pod ręce i prowadzili ku mecie. Wątpię czy był w stanie ocenić swoją sytuację, albo chociaż odpowiedzieć gdzie się znajduje lub jak się nazywa. Justyna zaproponowała swoją colę. Opróżnił ją duszkiem, a my upewniwszy się, że jest w dobrych rękach podreptaliśmy do przodu.
Nie na długo. Musieliśmy uznać regeneracyjną moc coli i ustąpić im miejsca na dalszym odcinku trasy. Zostały 3 km do mety. Powinienem właśnie stać na starcie do piątego już biegu, a ja nadal męczyłem się na czwartym. Justyna zaczęła zastanawiać się czy zdążymy dotrzeć na metę za dnia. Uspakajałem ją. Byliśmy przygotowani na oświetlenie sobie drogi, ale nie było takiej potrzeby. Tuż przed zapadnięciem zmroku wyłoniliśmy się z lasu i wkroczyliśmy na asfaltową drogę w Krynicy przybliżającą nas do mety. Mundurowi skierowali nas do upragnionego celu. Po bokach stoją kibice wyczekujący na swoich zawodników. Biegniemy truchtem. Już widać zegar. Przekraczamy metę po 13 godzinach i 20 minutach od mojego startu. Udało się z wielkim bólem i po wielu przeciwnościach osiągnąć cel jaki by on nie był.
Na mecie z radością przywitała nas Ania, która nie mogła się już nas doczekać. Po paru zdjęciach rozstaliśmy się, oddałem na mecie chip’a i powiadomiłem organizatora o zakończeniu udziału w rywalizacji. Poszedłem odebrać swoje rzeczy do namiotu, przy okazji życząc powodzenia tym, którzy pozostali w rywalizacji. Wróciłem do rodziców, którzy już od dawna na mnie czekali. Skorzystałem jeszcze z posiłku na mecie, gdzie znów mogłem spotkać moje ostrowianki. Dołączył do nas także Maciej, którego przeoczyłem na trasie. Musiał w którymś momencie przemknąć obok mnie niczym wicher na wolnej polanie.
Wróciliśmy z rodzicami do pensjonatu, gdzie mogłem w końcu odpocząć. Gdy obudziłem się następnego dnia drogą pod oknem przebiegał maraton, który już się kończył. Powinienem być teraz z biegaczami na trasie na siódmym już biegu z serii. Nie dałem rady. Nie tym razem. Będzie trzeba tutaj wrócić i wyrównać rachunki, ale najpierw trzeba poprawić własne wyniki, by sprostać zadaniu. W poniedziałek miałem okazję ponownie spotkać się z Adamem przed moim wyjazdem, któremu sumienie wciąż nie dawało spokoju. W zaciszu krynickiej pizzerii przy piwku i coli mogłem go bliżej poznać. Poznać historię jego startów, relację z występu na UTMB, jak i część jego bogatego w doświadczenia życia. Jego twarz, która na trasie wydawała się zdecydowanie młodsza teraz nabrała bardziej dojrzałego wyrazu.
Rozmawialiśmy do momentu zamknięcia lokalu. Tematów było wiele, które mogliśmy dalej kontynuować. Przyszedł jednak czas pożegnania, ale pozostał jednak kontakt, który być może w przyszłości jeszcze da nam możliwość spotkania i wspólnego udziału w zawodach. Dopiero w czwartek po powrocie mogłem odwiedzić grób Szymona, który leżał pod stertą ziemi z mnóstwem wieńców i zniczy nie mieszczącymi się na jego mogile. Teraz mógł jedynie brać udział w niebiańskich triatlonach pływając w obłokach, mknąc na kometach i biegnąc między gwiazdami.
Żegnaj przyjacielu, triatlonowy wielbicielu.
Festiwal biegowy w Krynicy-Zdrój
7-9.09.2018
Iron Run- 141 km
|
|
| |
|