|
| Przeczytano: 432/1318906 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Gorce, moje Gorce | Autor: Stanisław Polak | Data : 2016-01-06 | Dry, dry…! Przerażający dźwięk budzika przerywa poranną ciszę zaciemnionego pokoju. Nienawidzę tego momentu! Na samą myśl, iż zaraz mam wstać, robi się mi się niedobrze. Jeszcze chwilkę. Minutę, dwie… Leżę bezwładnie. Żona przewraca się na drugi bok. Jej to dobrze. Gdy ja będę na miejscu, pewnie dopiero wstanie… Z wielką niechęcią zrywam się z łoża. Dość użalania się nad sobą. Zdecydowanym ruchem zrzucam ciepłą pościel. Poranna toaleta szybko przywraca mnie do rzeczywistości.
Rzut oka na to, co dzieje się za oknem. Szron. Ziemia ściśnięta solidnym mrozem. Chciałoby się rzec – w końcu. Wszak to początek nowego roku. Mocna kawa, lekkie, pożywne śniadanie dodaje energii. Wątpliwości znikają. Od razu ubieram na siebie cały strój biegowy. Pod szyję chusta typu buff – pamiątka z Rzeźnika. Na nogach podwójne skarpety – jedne kompresyjne, drugie krótkie. Obie pary w zielonych kolorach. Nowiutkie buty Salomona w jaskrawych kolorach lądują w reklamówce. Ubiorę je tuż przed startem. Obcisłe, długie spodnie bez dodatkowej warstwy. Sprawdziły się już z trudniejszych warunkach. Góra z kolei to typowy strój „na cebulkę” – koszulka z długim rękawem, do tego kolejna z krótkim, bluza z power stretchu. Całość uzupełnia ultra lekka kurtka biegowa, dość obcisła czapeczka oraz pięciopalczaste rękawiczki – mój niedawny nabytek. Zobaczymy, jak się sprawdzą. Mają ciekawy patent – rodzaj termicznej nakładki na palce. Na wszelki wypadek pakuję do kamizelki biegowej dodatkowe jednopalczaste rękawicę z primaloftu. To nawyk, który mam z taternictwa. Dwa batony, żel, półtora litra wody w camelbaku, okulary, telefon. W kieszonce rozpisana na kartce papieru trasa.
Świadomie rezygnuję z mapy. Znam teren. Nie zapominam o czołówce. To również kolejne, dobrze przyzwyczajenie. Dodatkowo zabieram do samochodu puchową kurtkę ze sztucznego puchu – przyda się już po skończonym biegu. Kilkadziesiąt zdecydowanych ruchów i szyby starego, poczciwego forda lśnią czystością. Samochód nie sprawia kłopotu – bez problemu zapala. Moja ty kochana sarenko. Ruszam. Zerkam na termometr. Pokazuje minus dwanaście stopni. Zdrowo!
Przede mną około 70 kilometrów trasy. Jadę ostrożnie. Droga lśni w porannym słońcu. Jeszcze nie wyschła. Mam dobre opony, ale licho nie śpi. Policja również. Zamyślony, mijam zjazd na Mszanę Dolną. Trudno. Nadrabiam kilka kilometrów, zawracając przy najbliższej sposobności. Tym razem w samym miasteczku bez trudu wbijam się na właściwą trasę – drogę nr 968. Mijam senne miejscowości. W końcu pojawia się dość stromy podjazd na Przełęcz Przegibek. To miejsce mojego startu.
Termometr ciągle pokazuje minus dwanaście stopni. Wyżej będzie z pewnością mroźniej. Oby tylko nie było wiatru. Ubieram w samochodzie plecak. Zmieniam buty na biegowe. Cholera! Zapomniałem zegarka biegowego! Został na stoliczku w sypialni. Nie zapaliłem światła, nie chcąc budzić żony. I przegapiłem. Może to i lepiej? Bliżej natury? Zrzucam z siebie ciepłą kurtkę i dość nerwowo niemalże wybiegam z samochodu. Od razu ziąb ogarnia moje ciało. Ubieram okulary. Na niebie dość intensywnie operuje słońce. Zerkam na zegarek w komórce. I w drogę. Z Przełęczy Przysłop na Turbacz wiedzie jeden z najstarszych szlaków w Gorcach. Został wytyczony w 1925 r. przez księdza Walentego Gadowskiego – twórcę tatrzańskiej Orlej Perci. Na odcinku od przełęczy po Turbacz prowadzi przez dziesięć wspaniałych polan reglowych. Żółty szlak od razu prowadzi dość ostro w górę. Z początku asfaltem. Truchtam. Wybiegam koło jakiegoś domu na wybrzuszenie terenu. Wspaniałe widoki! Słońce wręcz zalewa okolice.
Robię w biegu jedno i drugie zdjęcie, wcześniej próbując odblokować komórkę. Rękawiczki nie za bardzo nadają się do tego typu czynności. Chwilę mocuję się z urządzeniem. Nie jestem pewien, czy fotografia została zrobiona, czy też nie. Ściągam rękawiczkę. Teraz jest to skuteczne. Zajmuje to jednakże czas, jest niewygodne, momentalnie wychładza dłoń. Z tym problemem będę się borykał do końca wycieczki biegowej. Chyba lepszym rozwiązaniem jest, gdy zdjęcie komórką można zrobić, naciskając konkretny, fizyczny przycisk, bez konieczności odblokowywania…
Zaczyna się stromy podbieg w lesie. Zresztą cała trasa na długości 12,2 km prawie non stop wznosi się, osiągając wartość prawie 900 – 1 100 m. Różne portale podają różne dane. Tak czy inaczej – całkiem pokaźny wznos. Speedcrossy 3 bardzo dobrze sprawują się na zmarzniętej na kość trasie. Niestety, aż czterokrotnie wciśnięte w specjalną kieszonkę sznurówki wysuwają się, dyndając i obijając się o buty. Trochę to irytujące. Trzeba się temu problemowi przypatrzeć w domu. Na długim dystansie w trakcie zawodów może to wyprowadzić z równowagi.
Nagle z góry widzę zbiegających z góry ultrasów. Tak przynajmniej wyglądają. Pozdrawiamy się górskim zwyczajem. Miło. Niestety, orientuję się, iż gdzieś zniknęły mi okulary, które na moment zawiesiłem na krawędzi kieszonki kamizelki biegowej. Chwilę się waham. Nie wiem, w którym momencie je straciłem. Żal. Postanawiam biec dalej. I tak jakoś nie przepadałem za nimi…
Grzbiet Jaworzynki ciągnie się lasem jakiś czas, przechodząc w Polanę Jodamówkę. Znów wykonuję serię zdjęć, ponownie mocując się z blokadą komórki i wirtualnym przyciskiem aplikacji. Znów marzną przez to ręce. Cudowne krajobrazy rekompensują niedogodności.
Powoli wczuwam się w rytm biegu. „Wchłaniam” naturę. Zdrowe, rześkie, mroźne, poranne powietrze pozwala oddychać szeroką piersią. To prawdziwa ulga dla płuc po zanieczyszczonym Krakowie. Biegnę w pierwszym zakresie. Swobodnie mógłbym z kimś rozmawiać. Cieszę się jednakże, że jestem sam. Od czasu do czasu popijam z camelbaka, choć wiem, że to tylko kwestia czasu, jak rurka wychodząca na zewnątrz zamarznie.
Szlak prowadzi przez kolejną polanę. Trochę go gubię, ale intuicyjnie odnajduję po chwili. Na polanie szałas ze stogami siana. Dobrze, że myśli się o zwierzętach. Nachylenie terenu znów wzrasta, powoli wyprowadzając na szczyt Gorca Troszackiego, a potem na Kudłoń.
Biegnie mi się wspaniale. Wcale się nie spieszę. Od samego początku jestem w stanie truchtać nawet przy najbardziej stromym nachyleniu. To cieszy. Do tej pory był to najsłabszy mój punkt. Potrafiłem zbiegać w szaleńczym tempie. Dobrze również wyglądało to na w miarę płaskim terenie, gdzie mogłem wykazać się maratońską szybkością i wytrzymałością. Niemal byłem niedościgniony w trudnym technicznie, bardzo stromym terenie, wykorzystując umiejętności ze wspinania oraz kijki, których używam w biegach ultra. Najbardziej traciłem jednakże na podbiegach o średnim stopniu nachylenia. A teraz proszę – przez kilkanaście kilometrów, dzielących mnie od przełęczy do schroniska, biegnę niczym sarenka. To cieszy. Praca na siłowni i na bieżni (gdzie raz w tygodniu biegam przy kilkustopniowym nachyleniu) zaczyna przynosić rezultaty.
Na szczycie Kudłonia dochodzi z prawej strony szlak koloru czarnego. Prowadzi z Lubomierza poprzez Kopę do Koniny. Przez cały czas towarzyszą mi promienie słońca, a na licznych polanach cudowne widoki. Z oddali można dostrzec ostre szczyty Tatr, w których ostatnio tak dużo się dzieje. Dość niespodziewanie w zacienionych miejscach na leśnych odcinkach drogi pojawiają się przeszkody. To wylane potoki, zamienione teraz w twardy lód. Niebezpiecznie jest je przekraczać. Czasami to dobre kilka metrów gładzi, na której nawet moje buty mogą się ślizgać, choć protektor jest nowy i dość agresywny. Dzięki niemu nie ma mowy na całej trasie o poślizgnięciu, niestabilności.
Zostawiam za sobą Kudłoń, kierując się z stronę Przełęczy Borek. Po drodze mijam kilka grupek wycieczkowiczów. Generalnie są dobrze wyposażeni. Mam nadzieję, iż są również doświadczeni i przygotowani mentalnie na warunki zimowe. To niezbędne przy turystyce zimowej.
Nagle zza zakrętu dostrzegam turystkę. Nie, nie turystkę – ma typowe wyposażenie ultrasa. Gdy mnie zauważa, przechodzi do biegu. Wkrótce dogania swoich znajomych. Zwalnia. Pozdrawiam cała grupę i biegnę dalej. Chyba już niedaleko do schroniska. Trawersuję Czoło Turbacza, by wkrótce wbiec na rozległą polanę. Trochę wieje na niej, ale nie za mocno.
W ogóle wiatr tego dnia jest nadzwyczaj łagodny. Kilku turystów zmierza w to samo miejsca, co ja. Ostatnie kilkaset metrów to nieprzyjemna, rozjeżdżona kołami pojazdów, zmarznięta droga z dość dużymi bruzdami. Doprowadza do schroniska PTTK na Turbaczu imienia Władysława Orkana. Położone jest ono na wysokości 1 283 m na skraju Polany Wolnica, wchodzącej w skład Hali Długiej. Zatrzymuję się na chwilę. Kilka zdjęć. Dobiega do mnie dziewczyna, którą minąłem poniżej. Prosi o fotkę na tle Tatr. Wymieniamy kilka uwag. Właśnie wróciła w Himalajów z trekkingu. Szczerze jej zazdroszczę.
Na mnie już pora. Zjadam jeden baton, ale popić już nie ma czym. Rurka z camelbaka jest pełna lodu. Szkoda. Postanawiam wrócić żółtym szlakiem do Przełęczy Borek, a następnie niebieskim aż do końca – do samochodu. Naglę czuje, iż dłonie zesztywniały mi z zimna, wręcz zlodowaciały. To chyba efekt chwilowego bezruchu na górze, jak również zrobienia kilku zdjęć, podczas których narażone były na wiatr. Muszę wyjąć z plecaka rękawiczki puchowe. Muszę! Mocuję się dość długo z zatrzaskami (co już samo w sobie jest skomplikowaną operacją podczas biegu), które tak skutecznie spinają kamizelkę na piersi, łącząc jeden pas piersiowy z drugim. To trudne zadanie. Nie czuję dłoni. Nie ma w nich krążenia. W końcu udaje mi się zwyciężyć. Wyciągam pospiesznie rękawiczki. Nakładam. Czuję od razu różnicę, choć trochę minie czasu, zanim zrobi się ciepło. Tymczasem w dłoniach wraca krążenie. To bolesny proces. Oddycham z ulgą. Nie ma żartów. Naprawdę w kilka chwil można zrobić sobie krzywdę.
Czas szybko mija. Zbieg do Przełęczy Borek to chwila. Tu rozpoczyna się szlak niebieski, który tak naprawdę okazał się dość nieciekawym odcinkiem w porównaniu z poprzednimi ścieżkami. Nie ma tu ani polan, ani miejsc widokowych. Od czasu do czasu zachwyca tylko swoim urokiem dość mocno zamarznięty potok Kamienicy, tworząc miejscami wspaniałe widowiska z lodu. Droga niemalże cały czas prowadzi łagodnie w dół, pozwalając biec bez wysiłku. W końcu pojawia się polana. Przekraczam potok solidnym mostkiem i jego lewą stroną docieram do najbliższych zabudowań. Ostatni kilometr wymaga jednakże zwiększonego wysiłku. Asfaltowa droga pnie się mocno w górę, dochodząc z końcu do głównej arterii. Po jej przekroczeniu dobiegam do parkingu, ze stojącym na nim moim samochodem.
Drogę powrotną umila mi pogawędka ze studentem AGH, którego zmarzniętego zabrałem z przystanku autobusowego. Spędził właśnie czas sylwestrowego święta w bacówce na stokach Gorca. 27 km za mną. Wspaniałe górskie widoki. Dotlenione płuca. Radość w sercu. Warto biegać w górach.
Kraków, dnia 03. 01. 2016 r. |
|
| |
|