Kilka godzin w żarze, piach, litry potu, nagrzana skóra. Pulsująca czaszka, spuchnięte palce, odciski. Trud, oszukiwanie wyczerpanego glikogenu naprędce zjadanymi owocami, zmęczenie. Wszystko to na własne życzenie, podczas gdy media alarmują, by unikać upałów i nie wychodzić na słońce bez potrzeby...
Tekst pochodzi ze strony twojezwyciestwo.wordpress.com
Ale ta potrzeba jest. Siedzi gdzieś w środku i nie przejmuje się ani ulewnym deszczem – jak w roku ubiegłym, ani tegoroczną spiekotą. Każdy, kto 9 sierpnia 2015 stanął na starcie II Cross Maratonu Pustyni Błędowskiej, wiedział, co robi. Był świadom, że to niesamowicie trudny bieg w wyjątkowo wymagających tropikalnych warunkach i że ukończenie go wymaga motywacji, kondycji, determinacji, siły. Fizycznej i psychicznej. Sama nie wiem, której bardziej.
Gdzie jest granica?
Tak to już jest z biegaczym ludem, że nie spocznie, póki sił mu starcza, a szlak zaczepnie goni horyzont. Tak samo zadziornie biegacze w trakcie swych treningów i zawodów doganiają lub odganiają swe marzenia, postanowienia, stresy, wyzwania, chwile relaksu i przemyśleń, układania planów i podejmowania decyzji. To uzależnia. Staje się jednocześnie cierpliwym i najlepszym przyjacielem oraz najgroźniejszym czasochłonnym wrogiem, którego nie ma się tak naprawdę ochoty pokonywać.
Bo czy biorąc pod uwagę tak słaby sezon: mocno zachwianą odporność, dwukrotną przeprowadzkę i zmianę pracy, nieregularne treningi, sen i posiłki, normalny człowiek zdecydowałby się na ponad 42 km w piachu, pamiętając ubiegłoroczny diabelny ból kolana i kilkudniowe dochodzenie do siebie po tymże maratonie? „Normalny” człowiek pewnie nie. Ale biegacz zdecydowałby się bez względu na wszystko :) Istnieją tylko dwie granice: życie i zdrowie. Pozostałe są w głowie.
Czuję się… dobrze
Pierwsze 10 km mija normalnie, spokojnie. Nawierzchnia chyba najbardziej sprzyjająca, najmniej grząska. Mijam 21 kilometr… Ciągle czuję się zaskakująco silna. Mimo że nie biegnę non stop, nieraz po prostu brnę w tym piachu, co jakiś czas bieg zamieniając w chód, by zaoszczędzić siły na potem. Ale nic mnie tak naprawdę nie boli… Cóż to za wspaniałe uczucie! Wspominam zeszłoroczny 17 kilometr i początek bólu kolana, które nie dało mi spokoju aż do końca biegu… „Byle do Czubatki, panowie! Potem już z górki” – zachęcam towarzyszy na punkcie odżywczym, przekonując samą siebie do pokonania jednego z najtrudniejszych fragmentów – „patelnianego”, typowo pustynnego odcinka, bez cienia drzew, na otwartej przestrzeni, niczym na pustkowiu.
Ale wiem, że to już druga pętla, pamiętam, że za Czubatką jest las i cień i że to już będzie ostatnia dyszka! Wystarcza mi to, by ruszyć dalej. Izotonik i ciasteczka na szczycie smakują jak wykwintny posiłek w restauracji, 33 km pokonany. Ciągle czuję w sobie energię i aż boję się pomyśleć o prawym kolanie, które tym razem nie daje mi żadnych sygnałów. Chyba dlatego nie opadłam zupełnie z sił i jestem pozytywnie nastawiona do końcówki.
Zauważać tylko plusy i być wdzięcznym za nie
Można by narzekać na wykańczającą temperaturę, piach przedostający się do butów, niebezpieczny, usłany luźnymi kamieniami podbieg na Czubatkę. Można by biadolić, że pot się leje strumieniami, oddając powietrzu wszystkie elektrolity, głowa lekko wiruje od żaru, mięśnie szybciej się męczą. Na mnóstwo innych niedogodności można by narzekać. Ale ja podziwiam leśne fragmenty, falujące drganiem powietrza od skwaru krajobrazy z Czubatki, pochłaniam soczyste arbuzy, piję wodę i izotoniki na gęsto rozsianych punktach odżywczych.
Dzielę się doświadczeniami z towarzyszami biegu i rozkoszuję się tym wysiłkiem, kilkoma zbiegami, łagodnymi podbiegami, jeziorkami, drewnianymi schodkami, które teraz są bezpieczne, nie zdradliwie śliskie, jak rok temu. Dziękuję przyrodzie za wiatr, wiatr, wiatr! Mimo wszystko przyroda lituje się nad nami, łaskawie zsyłając orzeźwiającego sprzymierzeńca. Czy ktokolwiek ukończyłby królewski dystans na pustyni bez zbawiennych podmuchów? Nie sądzę. Trasa malownicza, crossowa, już poznana, lekko oswojona, choć zupełnie inna w skwarze, niż w zeszłorocznej ulewie. Wróciłam tu jak do surowego nauczyciela, którego szanuję, ale nie muszę się już bać.
Nieoczekiwany wróg
Oszczędzam się, by spróbować przyspieszyć pod koniec. Nic jednak z tego. Pojawiają się odciski, które dramatycznie spowalniają trasę gdzieś od 35 kilometra. Co za okropny paradoks – ciągle mam siłę, by biec, może nawet przyspieszyć na ostatnich kilometrach po twardszej nawierzchni, ale nie da rady. Pustynia ćwiczy moją cierpliwość; po raz kolejny wysypuję piach z butów i wykorzystuję ostatnie chusteczki jako prowizoryczne plastry na pięty. Nauczka na przyszłość – tylko wysokie skarpetki! Niby oczywistość, ale jakoś nierozważnie ją w tym roku pominęłam. Choć piach w butach gdzieś do połówki mi nie przeszkadzał, na końcówce nadrabia ze zdwojoną siłą.
Zostaję daleko w tyle za towarzyszami, z którymi biegliśmy spory kawałek, nie chcę ich spowalniać. Strasznie puchną mi palce rąk, trudno je zgiąć. Pewnie to samo stało się ze stopami – stąd pęcherze, organizm ma już dość. Na ostatnim punkcie zaskoczona odkrywam, że walka trwa już ponad siedem godzin… Jak to możliwe? Czuję się przecież o niebo lepiej, niż rok temu (w 2014 06:13 a i to uważałam za tragiczny rezultat!), pomijając te nieszczęsne odciski. Przez głowę przelatuje myśl o pokonaniu ostatnich kilometrów… bez butów. Odrzucam ją jednak, staram się nie skupiać na bólu i dokończyć co zaczęłam, już niedługo.
Mieszane uczucia na mecie
Finiszuję jako pierwsza kobieta… z dwóch, które ostatecznie ukończyły bieg (trzy wystartowały). Z fatalnym czasem (ponad 7h-sic!), o którym staram się nie myśleć, bo nie o to tu chodzi. Najważniejsze, że poza pęcherzami na stopach nic mnie nie boli (obydwa kolana żyją i nie alarmują! Cóż za radość w porównaniu z ubiegłym rokiem!), jestem niesamowicie tym faktem zaskoczona. Chyba sprawdziła się zasada, że lepsze niedotrenowanie niż przetrenowanie. Czuję wdzięczność do tej trasy, uczestników, organizatorów, przyrody. Cieszę się, że mamy takie cudo natury na terenie województwa śląskiego. Pocieszam się myślą, że kilka osób nie ukończyło biegu.
Pocieszam się – choć nie powinnam – że wyprzedziłam kilku ultrasów, równie dobrze ja mogłam mieć słabszy dzień. Od razu karcę się w duchu, szacunek bezspornie należy się każdemu, kto ukończył tę błędowską rzeźnię. Bez dwóch zdań. Ba, honor należy zwrócić wszystkim, którzy to wyzwanie podjęli! Jak na mój słaby, totalnie nieregularny sezon – niech będzie. Nie myślę o granicach przyzwoitości, mając nadzieję, że w przyszłości więcej pań zdecyduje się na udział.
Drogie Biegaczki – do boju!
Wrażenia niezapomniane. Wspomnienia bezcenne. Wolność, dziki zew pustyni, cierpliwość i wytrwałość. Doświadczyć jak niemożliwe staje się możliwym i mimo wszystko na koniec poczuć zażenowanie i niedosyt… Czyż może być ciekawszy bieg, niż katorżniczy, upalny (lub ulewny w 2014) Cross Maraton Pustyni Błędowskiej, który łamie i zaskakuje najwytrwalszych ultramaratończyków? Który jednocześnie daje powody do dumy i zawstydza, motywując po więcej? Każdy, kto sprawdził, ten wie. Niezdecydowanych zapraszam za rok. Uwierzcie mi, nawet mimo pamiątkowych ośmiu odcisków ;), warto.
Tekst pochodzi ze strony twojezwyciestwo.wordpress.com |