Nigdy nie przypuszczałem że podczas jednego biegu można mieć tyle wzlotów i upadków, na 34km można płakać po czym na 42km pędzić po punktu kontrolnego co sił w nogach wyprzedzając kolejno innych biegaczy zmagających się ze swoimi demonami. Tak właśnie urządzili mnie organizatorzy Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich i trasa Super Trail 130km z którą przyszło mi się zmierzyć dnia 16.07.2015r. w Lądku Zdroju. Na trasę najdłuższą czyli Bieg 7 Szczytów 240km nie starczyło mi odwagi ani odpowiednich treningów.
W Lądku zjawiłem się w czwartek rano 16.07.2015r. , od tego właśnie dnia otarte było pole namiotowe na które się wprowadziliśmy z małżonką, która wybrała sobie trasę ULTRA TRAIL 64km. Jak obcować z naturą to na całego. Oczywiście jak to bywa przed startem odbiór pakietów, zakupy, skrzętne pakowanie przepaków, oględziny mapy itp. Ledwo się uporałem z tym wszystkim i już trzeba było lecieć na start. Cholera a miałem się chwile zdrzemnąć !!!! Jak zwykle się nie udało.
Na starcie krótkie przywitanie przez organizatorów, przypomnienie zasad bezpieczeństwa, telefony alarmowe wystrzał z armaty dokładnie o godzinie 18:00 ruszyliśmy 64 zawodników trasy 130km i około 120 zawodników trasy 240km.
Kilka osób pobiegło przodem, reszta spokojnym krokiem ruszyła pod górę na pierwszy szczyt na trasie czyli Trojak 766mnpm. Do pierwszego PK dosyć żwawe tempo i pierwszy mój błąd na trasie. Spytałem się wolontariuszki na którym km jest następny punkt kontrolny bo nie pamiętam ta odpowiada na 22 no to PK1 pomijam całkowicie i lecę do PK2 z dość sporym zapasem izotoniku rozmieszanego z wodą. Na około 20 kilometrze uświadamiam sobie że PK2 jest jednak dalej więc oszczędzam picie. Coraz bardziej robi mi się słodko w ustach, zaczyna mnie mdlić, zjadam żel i jest jeszcze gorzej. Pytam się o samą wodę, niestety nikt nie ma. Mijam Jelenią Kopę 980 mnpm. Zapalam czołówki bo mam ich dwie na głowie i zbiegam na PK2. Jest mi cholernie niedobrze wylewam całe „izo” wlewam samą wodę, krótka rozmowa na pocieszenie z innymi, okazuje się że nie tylko ja mam problem z nudnościami.
Po około 10 minutach wypijając ogromny haust wody ruszam dalej. W połowie drogi na Śnieżnik 1426 mnpm. siadam na słupku granicznym, jest niedobrze znowu nudności, zmuszam się do dalszego marszu po 30 minutach siadam znowu nie mam totalnie sił przez ten cholerny żołądek. 35-37km a mi krążą myśli po głowie o rezygnacji z biegu. Wymiotuję parę razy i w tej samej chwili robi mi się dużo lepiej. Żołądek przestaje boleć siły powracają, humor i nadzieja też. Szybka decyzja, jak mam to przebiec to żołądek musi mi działać więc ryzykuję i zjadam dwie kanapki wyjęte z plecaka popijając wodą. Lecę dalej, rewelacji nie ma ale posuwam się do przodu. Zdobywam Śnieżnik i schodzę na dół, o bieganiu na razie nie ma mowy. Po około 15 minutach zaczynam truchtać potem już całkiem żwawo biegnąć i ku mojemu zaskoczeniu zaczynam mijać ludzi którzy mnie mijali na podejściu.
Na punkcie kontrolnym nr 3 na 47 kilometrze przybiegam w doskonałym humorze, tankuje wodę, zapijam colę, zjadam dwie kanapeczki bo organizator pomyślał jednak o takich co żeli nie tolerują i lecę dalej. Droga do PK4 mija rewelacyjnie większość przebiegam tempem 6.00-7.00. Można by nawet szybciej ale boję się że przesadzę i znowu przyjdzie mi posiedzieć z 20 minut na trasie. Jeszcze nigdy mi się tak fajnie nie biegło z takim kilometrażem w nogach. Na tym odcinku mijam kolejne osoby, powiększam przewagę nad limitem z 2,5 do 4 godzin. NA Pk4 64km biegu biorę przepak (czapka saharka, witaminy do picia naleśniki zrobione przez małżonkę) i lecę dalej starając się nie tracić zbytnio czasu. Do punktu kontrolnego nr 5 trzeba się wspiąć na kolejne szczyty, początek ostre podejście ale przez las, całe szczęście bo przez koronę drzew przebija się już dość ostre światło słoneczne i robi się już naprawdę ciepło.
Docieram do PK5 81km biegu, punkt kontrolny z herbatą, rosołem, pierogami a nawet dostałem z 200mg piwa. Najlepszy punkt na trasie i najwięcej by się tam chciało spędzić czasu . Opieram się pokusie i lecę dalej. Słońce piecze niemiłosiernie jakieś 33 stopnie Celsjusza w cieniu, ale co tam dzisiaj mam swój dzień konia i nic na mnie nie działa.
105km biegu i piękny mój sen się przerywa. Ból lewego kolana, nie jakiś intensywny ale wiem że zapowiedź kłopotów. Zbiegając ostatnie 2 km do PK7 na 112 kilometrze wyraźnie zwalniam, ból jest coraz silniejszy. Cieszę się przynajmniej z tego że nikt mnie nie wyprzedza, no może z jedna osoba. Na PK 7 trochę posiedziałem, wziąłem sobie nawet zimny prysznic w ubraniu, bo takowy był rozstawiony i ruszyłem na najdłuższe i najcięższe 18 kilometrów mojego życia. Nie wiem dokładnie ile to trwało, bo zegarek wysiadł mi na 100km, ale był to totalny horror trwający na pewno ponad 4 godziny. Kilometry mijały godzinami, słońce było coraz niżej a tu mety nie widać.
Ból kolana coraz większy szczególnie na zejściach, ten element biegów który zawsze najlepiej mi wychodzi na którym najwięcej nadganiam teraz jest moim koszmarem. Na ostatnich 4 kilometrach zbiera się nas 4 osoby, 4 żywe trupy. Napiszę inaczej 3 żywe trupy i jeden kulawy. Cieszy mnie przynajmniej jedna rzecz, że kulejąc na jedną nogę i tak poruszam się szybciej niż pozostali albo przynajmniej z taką samą prędkością. Z rozmowy z pozostałymi wynika że z tyłu jest jeszcze gorzej, zastanawiam się - czy może być gorzej? - Czy można jeszcze woniej? Nie ma bata tam z tyłu pewnie się czołgają :-p. Droga przez Kudowę-Zdrój ciągnie się jak bym szedł przez Warszawę na wskroś, cholera jasna gdzie jest ta meta.
Ufffff! i tak po 23 godzinach i 31 minutach melduję się na mecie trasy Super Trail Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Siedząc na mecie spoglądam na ludzi którzy chwilkę odpoczywają, i wyruszają w dalszą drogę na podbój trasy 7 szczytów.
Zastanawiam się jaki upór w sobie trzeba mieć i ile siły żeby wyruszyć na kolejne 110km trasy. Czy też dał bym radę? W zasadzie przez to żółwie tempo wypocząłem i czułem się całkiem świeży. Może kiedyś zaryzykuję i postanowię to sprawdzić i zmierzyć się z demonami trasy 7 szczytów. Na razie demony trasy Super Trail 130km zostały pokonane. |