|
| Przeczytano: 653/800654 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Jungfrau cz.II | Autor: Maciej K. | Data : 2014-10-01 | Trening ekstremalny: przypadek szczególny (z dzienniczka biegacza)
Rok temu opisałem moje przeżycia związane z Jungfraumarathon (Maraton w Alpach. Różnica poziomów pomiędzy startem a metą wynosi ok. 1700m.). Po powrocie do Polski, jak to po większym bieganiu, chciałem trochę odpocząć. Truchtałem więc po moim lesie, daleko od tartanów i asfaltów. Jeszcze w październiku można było plusnąć w orzeźwiające wody leśnego jeziorka, a potem w dwójnasób cieszyć się ciepłem jesiennego słońca. Brak chęci na bardziej intensywny trening składałem na karb zmęczenia wysiłkiem, jaki włożyłem w przygotowanie się do Jungfrau, samym maratonem no i mijającymi kolejnymi urodzinami. Wyznaczenie następnego zadania biegowego odkładałem do Gwiazdki.
W listopadzie wybraliśmy się z Donką na ciepłe wakacje. Długa płaska plaża, ciepła woda, bliskość gór, super jedzonko. Idealne warunki na delikatny powrót do nieco większej aktywności. Mój kalendarz pękał wprost od planów, z koronującym, 30 km biegiem od brzegu oceanu do małej wioski położnej na zboczach majaczących w oddali gór.
Drugiego dnia wakacji ten baśniowy obrazek rozwiał się jak bańka mydlana. Żadna kontuzja, żaden wypadek. Podczas śniadania poczułem tak silny ból w okolicy żeber, że każdy ruch stał się nie lada wyzwaniem. Wakacje spędziłem jak pensjonariusz domu spokojnej starości miotając się pomiędzy telefonami do znajomych lekarzy i fizjoterapeutów.
Byłem przekonany, że powodem problemu jest kontuzja sprzed kilku lat, kiedy na drodze mojego upadku na plecy znalazł się niski taboret. Po zbolałym powrocie do Polski próbowałem jeszcze ćwiczeniami reanimować niesforne ciałko, ale bez większego powodzenia. Rano, przed wizytą u lekarza wybrałem się na 10 km trucht. Grudniowy las był jakiś parny, zamglony. Biegłem z wysiłkiem zirytowany się, że się za ciepło ubrałem.
Dalej wypadki potoczyły się już błyskawicznie.
- Po 30 sekundach badania lekarz nie miał żadnych wątpliwości: jedna nerka praktycznie nie istnieje, bo wypełnia ją paskuda. Wątpliwości miałem natomiast ja, jak można przebiec Jungfrau w takim stanie? Faktem jest, że mój czas nikogo nie powalił na kolana, ale to przecież Jungfrau. Szczęśliwie lekarz okazał się byłym lekkoatletą. Najwyraźniej też zaintrygowało go zestawienie obrazu na monitorze z moimi biegowymi dokonaniami.
- 3 dzień: bardziej szczegółowe badanie uszczęśliwiło mnie kolejnymi rewelacjami. Nie wnikając w szczegóły: paskuda zdążyła powędrować dalej: była już w płucach i w kościach.
- 4 dzień: w przeddzień operacji stałem w szpitalnej koszulinie, na korytarzu rojącym się od zbolałych pacjentów. Jeszcze byłem zupełnie inny od nich. Na zewnątrz atleta, zdawać by się mogło nie pasujący do tej smutnej scenerii. Dla dodania sobie odwagi założyłem skarpety biegowe, tyle że już bez butów. Na nadgarstku zatrzasnęli mi nowy numer startowy. Powoli docierało do mnie, że od jutra też wystartuję w tych zawodach z chodzikiem. Powoli docierało do mnie, że stoję na starcie nowego maratonu, o innym regulaminie, innych zasadach, bez oznaczeń kilometrów. Maratonu, z którego trasy nie można bezkarnie zejść. Stanąłem przed pytaniami, jakie mam w tej sytuacji atuty? Czy po bieganiu został mi tylko karton z zakurzonymi medalami i wyblakłe dyplomy, czy coś więcej? Na ile jestem przygotowany do podjęcia takiego wyzwania? Na ile moje przebiegnięte ponad 30 tysięcy kilometrów będzie teraz atutem, a na ile żal za utraconym jedynie mnie osłabi?
- 5 dzień: operacja; komfortowo, mogę spać do woli.
- 6 dzień: wystartowałem. Ostrożnie, oczywiście z nieodzowną pomocą chodzika i dodatkową asekuracją Donki. Jedna prosta: do końca korytarza i z powrotem. Padam wyczerpany, a właściwie żmudnie układam się z pełnym poszanowaniem kolejności opierania kolejnych części ciała na łóżku. Jeszcze mnie łapią biegowe skurcze. Zawsze tak było od czwartego dnia przerwy w bieganiu. Teraz nie mogę tylko szybko wstać, żeby je przerwać.
- 7 dzień: robię już jedno okrążenie po korytarzach szpitala: około 100 m. Pielęgniarki patrzą z dezaprobatą jak rurki i torbeczki, którymi jestem obwieszony tańczą przy każdym kroku. Ale lekarz - lekoatleta jest zadowolony. Ja też.
- 8 dzień: powoli poznaję innych zawodników z chodzikami. Niby wyglądają jak zwykli pacjenci: na pierwszy rzut oka nie odróżnisz. W rzeczywistości niejeden bohater z Jungfrau to przy nich mały bączek. Bez oddychającej odzieży, tysiąca modnych gadżetów i tatuaży mających podkreślić ich męskość, bez dopingu kibiców pokonują codziennie wyzwania, o jakich się nie śniło uczestnikom katorżniczych przebieżek. Szczegółów Wam oszczędzę.
- 11 dzień (Wigilia): stawiają mnie przed dylematem; albo kolejne dwie operacje (płuca plus żebro), albo do końca życia na chemii. Staram się zebrać informacje o specyfice obu rozwiązań. Podobno, jeżeli paskudy nie ma w innych miejscach niż już zlokalizowane, to operacja daje szanse na pełne wyleczenie. Chemia jak to chemia, działa na wszystko. Nigdy nie lubiłem środków chemicznych. Podobno ciężko się biega na chemii.
- 12 dzień: pierwszy spacer w las. Znowu mój kochany las: cichy grudniowy, świątecznie słoneczny. Doczłapuję do domku sąsiada ok. 200 m. Przedtem mijając go ledwie kończyłem zapinać kurtkę, teraz jest to dla mnie odległe miejsce nawrotki. I tak teraz obowiązkowo każdego dnia.
- 25 dzień: pakuję się do auta i objeżdżamy z Donką Poznań, Kraków i Warszawę konsultując możliwe scenariusze. Po wielu rozterkach wybieram wariant o wszystko: na wstępie dwie operacje. Profesor podejmie się operować, ale stawia warunek: muszę sprawdzić, czy paskuda nie poszła jeszcze dalej niż dotychczas wiadomo.
- 28 dzień: po powrocie muszę w las, żeby odreagować te spotkania, setki kilometrów, hałas i stres. Mój pierwszy samodzielny spacer. Las wita mnie ciepło. Tak jakby czekał, że przyjdę sam, żeby mógł mnie otulić swoją ciszą i spokojem. Pojawia się nawet komitet powitalny: kilka sarenek leniwie skubie mech w promieniach styczniowego słońca. Ich wdzięk zawstydza mnie i mobilizuje żeby przestać człapać. Ruszam dalej bardziej wyprostowany i w miarę sprężystym krokiem.
- 29 dzień: nie mogę wydłużyć dystansu; nie mam siły. Wiem, że za parę dni się uda. Za dwa tygodnie kolejna operacja, więc muszę się odbudować. Jest słonecznie i jest las. Moje baterie ładują się.
- 35 dzień: kolejne kilkaset kilometrów na specjalistyczne badanie do Bydgoszczy. Odczuwam każdą dziurę w asfalcie. Kiedyś startowałem w Bydgoszczy w zawodach płetwonurków; kolejny dyplom i medal. Teraz jadę tam po werdykt innych sędziów.
- 37 dzień: udaje się dojść do kolejnego sąsiada; razem przechodzę około kilometra. Kiedy chcę kichnąć muszę przykucnąć, ale poza tym dobrze.
- 38 dzień: Są wyniki z Bydgoszczy: paskuda poszła dalej; na operację jest już za późno. Dobrze, że nie ma przerzutów na duszę. Ile było możliwe, tyle zawalczyłem o radykalne wyleczenie. Teraz pozostaje mi dozgonnie zaprzyjaźnić się z chemią; cokolwiek to znaczy. Zamierzam sprawdzić, czy rzeczywiście bieganie na chemii jest takie trudne.
- 39 dzień: Mój zimowy jeszcze styczniowy las. Nie pamiętam tak dobrych warunków do biegania w styczniu. Nie ma śniegu ani błota. Cały czas słonecznie. W sposób bardziej kontrolowany zwiększam dystans do następnego sąsiada. Muszę się jakoś otrząsnąć po bydgoskich rewelacjach. Założyłem buty i spodnie biegowe. Poczułem się zupełnie inaczej niż w rozciągniętych do pooperacyjnych potrzeb sztruksach. Ten strój wojownika był mi potrzebny, żeby podjąć próbę dobrnięcia do jeziora; 980 m w jedną stronę. Doszedłem do miejsca, z którego widać już skarpę.
- 40 dzień: przekazując lekarzowi moją decyzję o poddaniu się chemii, chcę sobie jakoś dodać animuszu: - a w przerwach panie doktorze będę przecież truchtał, - no..., panie Maćku raczej nie sądzę.
- 42 dzień: zaczynam chemię. To bardzo drogi cytostatyk, nazywa się sutent. Jego podanie NFZ uzależnia każdorazowo od spełnienia wyśrubowanych warunków. Cztery tygodnie zażywam i dwa tygodnie na regenerację. Badanie kontrolne i albo się załapię, albo wypadam z programu. Statystycznie sutent hamuje paskudę przez 12-15 miesięcy. No, ale ja nie mam zamiaru potwierdzać statystyk. Rozterki wyboru mam więc za sobą. Jestem stremowany, ale i ciekaw, jakie wyzwania rzuci mi ta chemia. Nie szukam odpowiedzi w Internecie, a zakładam nowy "dzienniczek biegowy". Dziwne w nim rubryki, ale cel jest zasadniczo taki sam jak poprzednio: obserwować, analizować i doskonalić.
- 43 dzień: skoro jest dzienniczek, to trzeba się zmobilizować. Próbuję chociaż na chwilę przyjąć postawę biegową; wytrzymuję tylko kilka sekund. Po raz pierwszy udaje mi się jednak obejść jezioro: razem ok. 4 km. Pilnuję postawy: krok marszowy, plecy wyprostowane.
- 44 dzień: znajomi w najlepszych intencjach zarzucają mnie super radami. Jedni zalecają uzdrowiciela, inni metody naturalne, od kogoś dostaję książkę z informacją, że chemia to śmierć. Na poparcie wymowne zdjęcia....... To kamienie lądujące w moim plecaku. Trudno z fasonem wystartować przy takim dopingu.
- 50 dzień: zimowy, piękny las. Znowu mijam stado dzików. Tak jest prawie codziennie. Już się nawzajem przyzwyczailiśmy.
- 52 dzień: to początek lutego a las jest dzisiaj jakiś taki przed-wiosenny. Może sobie to wmawiam, ale tak czekam na ciepłe słońce. Mój bilans energetyczny wygląda mizernie, ale marsze zdecydowanie go poprawiają. Jeszcze nie czuję skutków chemii. Melduję to lekarzowi. Uśmiecha się dobrodusznie: - ... cierpliwości, wszystko przed panem.
- 53 dzień: pierwsza fala skutków chemii uderza jak czarna ściana na maratonie. Czekałem na to, a i tak jestem zaskoczony. Próbuję się otrząsnąć. Przyjąłem zasadę, że kiedy już nie mogę dać rady wychodzę chociaż na bardzo krótki marsz, czyli do jeziora. Pomaga.
- 55 dzień: chemia to rzeczywiście twarde wyzwanie. A to przecież dopiero rozgrzewka. Las nadal cierpliwie koi, łagodzi. Dom pierwszego sąsiada odpłynął znowu tak daleko, za daleko.
- 62 dzień: niestety muszę brać naświetlania. Zanim wrócę ze szpitala do domu jest już ciemno. Nie ma krzepiącego słońca i ciężko ruszać w mroczny, lodowaty las. Doceniam mądrość musztry i automatyzmu wykonywania rozkazów wbrew wszystkiemu. Wiem, że im bardziej nie mam ochoty wyjść, tym bardziej to wyjście jest mi potrzebne. Wracając nigdy nie żałowałem, że się zebrałem i wbrew wszystkiemu pomaszerowałem.
- 83 dzień (początek marca): Donka wiezie mnie 300 km na badanie. Jeszcze nie to najważniejsze, ale ważne, bo warunkujące kolejną serię chemii. Z dumą pokazuję lekarce mój dzienniczek: - widzę, że nie ma Pan w domu nic innego do roboty.... Po dwóch godzinach wyniki: - niestety nie możemy dać Panu chemii, najpierw musi pan poprawić obraz krwi. A ja byłem taki dumny, że dobrze odrobiłem lekcje. Nie zaliczyłem tego podejścia. Jestem zaskoczony i rozczarowany.
- 84 dzień: mam tydzień na poprawienie czegoś, co nie zależy ani od diety, ani od aktywności: no to jak to poprawić? Robię to samo, co dotychczas: maszeruję wbrew wszystkiemu. Moją irytację staram się wyciszyć lasem i marszem. Nieźle musiałem się wkurzyć, bo przeszedłem pierwszy raz 7 km.
- 90 dzień: po pracowitym tygodniu znowu 300 km na badanie. Tym razem dostaję tę paskudną chemię i jak ja się z tego cieszę.
- 98 dzień: wiosna. Coraz częściej spotykam Wasze ślady na leśnych drogach. Jeszcze rozróżniam odcisk asicsa od saucony. Dodaje mi otuchy, że nie jestem na tych bezdrożach sam, chociaż nie mam ochoty na rozmowy. Tych 7 km na wkurzeniu to był epizod, ale mój codzienny standard to teraz obejście jeziora. Na plaży po drugiej stronie robię przerwę. Osuwająca się skarpa odkryła korzenie wielkiej sosny. Można półleżąc wygrzewać się w marcowym słońcu. Trudno potem wstać, ale czuję jak to słońce mnie ładuje.
- 99 dzień: zaczynam szukać szpitala, gdzie zasady dostępu do chemii są mniej restrykcyjne. Nie chcę zostać wyeliminowany z programu przez normy, które nie mają wiele wspólnego z celem nadrzędnym: zatrzymaniem paskudy. Szukam też lekarza, gotowego zrozumieć moją koncepcję treningu.
- 102 dzień: Jedziemy na konsultacje, które dzieci umówiły mi w Berlinie. Idąc od stacji metra do kliniki dostrzegam na asfalcie charakterystyczną, potrójną niebieską linię wyznaczającą trasę maratonu. Biegłem tutaj 5 razy. Szybka trasa. Herr Professor docenia moją koncepcję przetrwania: - może pan, Herr Maciej, być aktywny do 80% poprzedniego poziomu, - cóż, Herr Professor, to oznaczałoby ponad 200 km w miesiącu nie licząc roweru i pływania, - gut, gut...., tylko ostrożnie. Czy mogę wykorzystać pana dzienniczek w mojej pracy ze studentami?
- 104 dzień: powtarzam marsz na 7 km. Trudno by było nie wykorzystać berlińskiego dopingu. Czas ruszyć dalej; w końcu Herr Professor zalecił.
- 108 dzień: już kwietniowa wiosna. Pilnie potrzebuję bardziej ambitnego zadania, bo ogarnia mnie niepokój. Za kilkanaście dni to najważniejsze badanie. Statystycznie mam 58% szans, że mój rodzaj chemii zacznie hamować paskudę. Jeżeli wejdę teraz do peletonu, to na kilkanaście statystycznych miesięcy odskakuję od przeciwnika.
- 112 dzień: chłodnawe kwietniowe przedpołudnie. Ruszam na mój pierwszy marszotrucht. Udaje mi się przebiec około 100 m. Co prawda świszczy i pobolewa, ale co za satysfakcja: znowu biegnę. Pod oczami robi mi się wilgotno; dobrze, że tylko las to widzi.
- 124 dzień: podsumowuję mój tak starannie gromadzony kapitał. Stan na dzień przed badaniami: od początku chemii (84 dni) przemaszerowałem 334 km. To wszystko dobre kilometry; krzepiące, a nie osłabiające.
- 125 dzień (Wielki Czwartek): dzień tych najważniejszych badań. Wcześnie rano, z tremą jak przed najważniejszymi zawodami ruszam po ocenę efektywności mojego trzymiesięcznego treningu. Nie mówię Donce, że jeszcze tego samego dnia dostanę wyniki. Tomograf zepsuty do odwołania. Inwestuję w odpłatne badanie w innym szpitalu. Lekarz w koszulce Jachtklubu zbyt długo jak na moje nerwy wpatruje się w monitor: - jednym słowem jest, panie Maćku, pozytywna odpowiedź na chemię, w płucach nastąpiła znacząca remisja, o kościach porozmawiamy za kilka miesięcy. Medal nie był mi potrzebny.
- 126 dzień: Jestem w peletonie. Najwyższy trener łaskawie ocenił moje wysiłki, chociaż starałem się zbytnio głowy mu nie zawracać. Świętuję ten sukces próbą polepszenia proporcji pomiędzy truchtem a marszem. Oczywiście udaje się. Na taki doping nie mogę jednak liczyć codziennie. Czytając różne książki o bieganiu, zastanawiałem się nad znaczeniem treningu mentalnego. Nigdy nie preferowałem nakręcania świadomości okrzykami typu: jestem super, wygram, na pewno skończę. Starałem się racjonalnie kalkulować swoje możliwości. Na pierwszym maratonie w Paryżu (1999) tak się zawziąłem, że w czasie powrotnego lotu leżałem pod tlenem. Od tego czasu szanuję zdanie mojego brata osła.
- 130 dzień: mój poziom aktywności stabilizuje się, ale nie udało mi się dotychczas wydłużyć biegu ponad 1 km. Kiedy zaczynam odcinek z truchtem nadciąga burza z zimnym kwietniowym deszczem. Do domu zostało ponad 3 km. Trzeba je przebiec, bo zimny prysznic nie przysłuży się moim płucom. No i nie gubiąc rytmu przebiegam całą drogę. Jestem tylko zawstydzony, że potrzebny był grom z jasnego nieba, żebym się żwawiej ruszył.
- 139 dzień (1 maja): dwa lata temu startowałem w biegu pamięci w Schaffhausen. Zawsze chciałem zasilić nieliczne grono Polaków, którzy czują się w obowiązku tam wystartować. Ten bieg to jeden z nielicznych reliktów NRD, który wart jest naszego wsparcia. Teraz, zamiast śmigać koło terenu byłego obozu zamierzam sam potruchtać w moim lesie kameralny bieg pamięci. Przebiegam 5 km w sposób ciągły. Wiem, kto mi kibicował.
- 140 dzień: zdaję sobie sprawę, że nie ma sensu wydłużać dystansu, nawet jeżeli byłoby to możliwe. Za duże ryzyko, że następnego dnia nie stanę na starcie. To większa strata niż zysk z kolejnego kilometra. W moim planie treningowym zdecydowany priorytet ma systematyczność.
- 180 dzień: cały czas zimny czerwiec, ale za to mniej much w lesie. Wydawało się, że będzie tylko coraz lepiej, a tu nagle potęguje się ostry ból kolana. Co gorsza noga gdzieś ucieka i kuśtykam jak po wylewie. Nie mogę nawet porządnie maszerować. Zaczynam znowu człapać.
- 184 dzień: nie mogę przetruchtać nawet kilku kroków, z marszu została tylko nazwa. Mam nadzieję, że to nie jest udany kontratak paskudy. Przesiadam się na rower. Na rowerze nie boli pomimo, że po moim lesie nie jeździ się komfortowo. Przyjmuję przelicznik kilometrów przejechanych rowerem na kilometry przemaszerowane, tak żebym miał porównanie aktywności (3:1).
- 195 dzień: skończyłem kolejną serię chemii i problem z nogą powoli ustępuje. Mogę znowu maszerować, a nawet truchtnąć kilkanaście metrów. To był tylko skutek chemii; co za ulga.
- 198 dzień: zaczynam coraz lepiej wkomponowywać się w rytm chemii i omijać przynajmniej niektóre jej pułapki; chociaż i tak zaskakuje mnie ciągle nowymi. Daleko mi jednak do formy, na jaką się zanosiło w kwietniu. 5km truchtu jest rarytasem na który mogę sobie pozwolić bardzo rzadko (raz na kilka tygodni i to nie zawsze). Jeżeli mogę przebiec 1 km to jest b.dobrze. Czasami na ten 1 km też muszę długo pracować. Gdy czuję, że mogę pobiec, wybieram najpiękniejszy fragment mojej leśnej drogi: 900m, brzozowej alei. Na początku lekko z góry więc łatwiej złapać rytm.
- 208 dzień: rozgrzany lipcowy las eksploduje zapachami sosen. Od kilku dni z zazdrością patrzę na kąpiących się w jeziorze, ale boję się wejść do wody. No więc wchodzę. To był kiedyś mój żywioł. Biegam od 16 lat, a nurkuję od 40. Dawno temu wypływałem wicemistrzostwo Polski w technikach podwodnych; po operacji miałem problem z nadmuchaniem aparatu do mierzenia stanu płuc. Wierna woda przytula mnie teraz pomimo aroganckich wyzwań, które jej kiedyś rzucałem młócąc niemiłosiernie rękami, płetwami i czym jeszcze popadło. W klasyku komfortowo. Kiedy próbuję przejść do crawla, czuję jak trzeszczą szwy. Powoli... Psy wyczuwają moje napięcie. Asekurują mnie troskliwiej niż zawsze. Kosmata jamniczka (znaleziona w lesie) i wielki leonberger (niezaakceptowany zakup internetowy syna znajomych) nie zwiększają wprawdzie mojego poczucia bezpieczeństwa, ale ujmują swoją opiekuńczością.
- 210 dzień: codziennie zwiększam przepływany dystans. Przy crawlu już nie trzeszczy. Tylko bardzo szybko mi zimno. Nie zakładam pianki. Wolę, żeby przytulała mnie woda, a nie sztuczne wdzianko.
- 225 dzień: spotykam nad jeziorem kolegę, z którym w zeszłym roku zrobiłem bieg kontrolny przed Jungfrau. Jednym tchem wymienia mi litanię najbardziej renomowanych ultramaratonów, w których już wystartował bądź wystartuje: - a Ty Maciek, co biegasz w tym roku? - ja biegam teraz inaczej; konkuruję z paskudą, - no to trzymam kciuki, - ja też.
- 237 dzień: zadzwonili ze szpitala. Lekarka grobowym głosem powiadomiła mnie, że według oceny ich radiologa grozi mi złamanie kręgosłupa. Mam dla dokonania ostatecznej oceny szybko dosłać wyniki wcześniejszych badań, bo je zagubili. Niby wiem, że takie nieostateczne diagnozy to jedno z najskuteczniejszych żądeł paskudy, a jednak zgięło mnie. Musiałem zaraz poczłapać do lasu, bo inaczej zastygł bym na wieki w bezruchu. Las nie miał mi wiele do powiedzenia, albo ja go nie mogłem usłyszeć.
- 238 dzień: zaczynam pokonywanie tej mojej nowej przeszkody. Dzisiaj i przez kolejnych 5 dni obowiązkowo maszeruję po 7 km. Kiedy maszeruję las znowu dzieli się ze mną swoją siłą. Widać nie lubi człapaczy.
- 244 dzień: zdobyłem się na odwagę i potruchtałem wbrew kręgosłupowym rewelacjom. No może nieco ostrożniej, żeby nie zahaczyć o korzenie, ale jednak. To właśnie musiałem zrobić. Dobrze, że tylko las widzi, co wyczyniam.
- 270 dzień: wiadomość ze szpitala o kręgosłupie nadal nie doczekała się obiecanego komentarza. Ta telefoniczna diagnoza jest dla mnie jak rów z wodą, tyle, że najwidoczniej nie mogę pokonać go skokiem w poprzek, a muszę mozolnie brnąć wzdłuż. Więc brnę. Kolejne ważne badania niedługo; jak przestanę maszerować, to badania nie będą już potrzebne.
- 275 dzień: rocznica Jungfrau. Biegną tam dzisiaj aż pod iskrzący się w słońcu lodowiec. Ja doceniłem matecznik w moim lesie, niespieszno mi już w Alpy. No może w Tatry, na Rusinową to mi tęskno. Kiedy pracowałem przed laty przy rozbudowie Wiktorówek, też znalazłem tam swój matecznik.
- 278 dzień: musiałem zrobić badania oczu, bo drzewa coraz częściej tańczą i nie mogę ich przywołać do porządku. Okulistka wpatruje się w wydruki i pyta: - to kiedy miał pan ten udar? Do dzisiaj nie wiedziałem o żadnym udarze. Kolejny kamyk do plecaka.
- 282 dzień: tak jak po powrocie z Jungfrau jedziemy na 12 godzinny bieg charytatywny organizowany przez Andrzeja. Mam zamiar zrobić 3 okrążenia stadionu. Zagaduję się z Donką i Andrzejem i robię 8. Pojechałem, żeby dać, a tyle dostałem.
- 285 dzień: dzisiaj moje urodziny (57). Do badań zostało już tylko kilka dni. Czas na bilans: od rozpoczęcia chemii nazbierałem 1113 dobrych kilometrów. Nie żałuję godzin, które na to poświęciłem. Dzięki nim jestem silniejszy. Urodziny trzeba uczcić. To, co najbardziej lubię we wrześniu: krótka kąpiel i w promienie jesiennego słońca. Niestety jest pochmurnie, wieje wiatr i strasznie zimno. Nawet wskoczenie pomiędzy dwa ogniska mogłoby mnie nie rozgrzać. Kończy się na truchcie brzozową aleją. Jest pięknie.
***
Statystycznie rzecz ujmując nazbyt wielu osobom moje doświadczenia mogą się kiedyś przydać. Nie paliłem, piłem tylko czerwone wino (z umiarem), prowadziłem się zdrowo - poza stresem, którego nie umiałem zneutralizować latami - a też mnie dopadło. Badałem się, a jednak paskuda była sprytniejsza. Czy to znaczy, że badania są bez sensu? Nie, trzeba je było mądrzej zaplanować. W tym roku zorganizowałem dla zawodników Półmaratonu weteranów symbolicznie odpłatne badanie PSA i mammografię. Pomimo że były dostępne nie tylko w dniu zawodów, skorzystało jedynie 15 kolegów i 2 koleżanki.
***
Zawsze zastanawiałem się na czym polega osłąwiona walka z paskudą. Teraz wiem. Polega na trwaniu wbrew nadgorliwej wyobraźni, a czasami nadgorliwym bliźnim. Moją metodą trwania jest "bieg". Nie chodzi mi o trywializowanie walki z paskudą przez zamienianie jej w sport. Nie o to też, żeby za wszelką cenę wydłużyć dystans, jaki dla mnie przewidział Najwyższy trener. Chodzi mi o utrzymanie postawy biegowej, żeby sam strach przed paskudą nie zamienił mnie w jej łup. Kiedy przyjmuję postawę biegową trudny wymiar fizjologiczny łatwiejszy jest do opanowania.
Za decyzję o kontynuowaniu biegu wbrew wszystkiemu każdy płaci swoją specyficzną cenę i otrzymuje specyficzną nagrodę. Nagrodę dostaje się nie za linią mety, a każdego dnia. Ja moją odbieram codziennie za płotem w moim lesie i tym nauczyłem się cieszyć. Chciałbym biec przez ten mój las i wbiec na metę, a nie doczłapać tam. Gdy się faktycznie już nie da biec, chciałbym, żeby moje myśli nadal układały się w rytmie biegowego kroku.
***
Tak jak rok temu dziękowałem osobom bez pomocy których przygotowania do Jungfrau byłyby mniej efektywne, tak też dzisiaj dziękuję moim obecnym trenerom:
- Donce, że nawet w dniach, kiedy jest bardzo kiepsko, staje nade mną i niezmiennie pyta: - Maciek, o której idziesz biegać?
oraz dziękuję panom:
- Piotrowi, urologowi onkologicznemu, że jak przystało na lekkoatletę, nadał sprinterskie tempo wydarzeniom po odkryciu paskudy a na moje pytania o powrót do aktywności odpowiadał niezmiennie: - obowiązkowo, do oporu,
- Jarkowi: torakochirurgowi, że był gotów żmudnie wyłuskiwać paskudę aż do skutku,
- Pawłowi: radiologowi, że niezwykle kompetentnie diagnozuje zawiłe odcienie szarości i nie gdyba kosztem pacjenta,
- Rafałowi: fizjoterapeucie, który odważnie utwierdza mnie w potrzebie aktywności, mądrze doradzając jej formy,
- Piotrowi: chemioterapeucie, który coraz lepiej rozumie pacjentów chcących zmieniać statystyki, a nie je potwierdzać.
No, i dziękuję Najwyższemu trenerowi, że dotychczas z przymrużeniem oka patrzy jak się szarogęszę realizując własny plan treningowy. |
| | Autor: Pawel1973, 2014-10-01, 11:30 napisał/-a: W dzisiejszych czasach niemal każdy zetknął się z tym problemem, jeśli nie u siebie( jeszcze)to w rodzinie bądź wśród przyjaciół. MEN powinien się zastanowić nad wprowadzeniem do szkół przedmiotu, uczącego a właściwie przygotowującego do życia w nowej sytuacji- gdy wszystko inne schodzi na dalszy plan. Obecnie problem jest tak powszechny a jednocześnie wypierany ze świadomości jak się tylko najdłużej da. | | | Autor: wost79, 2014-10-01, 12:56 napisał/-a: Niezwykle ładnie to opisałeś. Życzę Ci siły i zdrowia, trzymaj się! | | | Autor: Paweł, 2014-10-01, 14:19 napisał/-a: Skłania do refleksji. Powodzenia w dalszej walce. | | | Autor: Magda, 2014-10-01, 16:05 napisał/-a: Maćku, nie poddawaj się!
A jakby Ci przyszło do głowy bardziej zluzować, to daj znać, zasadzimy przyjacielskiego kopniaka w tyłek!
chciałabym wierzyć, że większość poświęci czas na przeczytanie opisu Twoje walki i przemyśli to i owo, ale kobieca intuicja podpowiada mi, że nadal dla większość będą najważniejsze nieistotne pierdoły...
mądrości wszystkim nam życzę | | anonim
(gepard72) | Autor: gepard72, 2014-10-01, 17:20 napisał/-a: ...cóż więcej można powiedzieć...
Ja od kilku już lat powtarzam innym przy okazji składania mi życzeń, że potrzebne mi jest tylko ZDROWIE i może odrobina szczęścia, na całą resztę postaram zapracować sobie sam!!!
Kiedyś też zdrowie mi - "uciekło". Odpadłem od skały poleciałem kilkadziesiąt metrów w dół a później kilkaset metrów oblodzonym żlebem jadąc głową w dół odbijałem się od skały do skały ... Strzaskane miałem całe biodro... nie licząc mniejszych złamań czy ponad 30 szwów na głowie...
Jak bardzo człowiek zmienia swoje podejście do życia kiedy przeżywa swoją śmierć... kiedy zostaje na długie tygodnie przykuty do łóżka... nie mogąc nawet zmienić pozycji... gdy lekarz zabrania nawet szybko chodzić, nie mówiąc już o jakiejkolwiek innej aktywności fizycznej!!!
Słowa lekarza do dzisiaj słyszę - bo zabrzmiały one jak WYROK!
Druga sytuacja którą nie "przewidziałem" to upadek z wysokości i złamanie kręgosłupa... kolejne 6 tygodni spędzone w łóżku w wymuszonej pozycji...
Często ludzie wyolbrzymiają swoje problemy, a tak naprawdę wszystkie one są niczym, w momencie utraty zdrowia...
Maciek opisujesz swoją historię, materiał naprawdę trzymający w napięciu! Tylko że człowiek czytając lekturę ma nadzieję na inne zakończenie... na happy end...
Powiem tylko tyle:
MACIEK JESTEŚ NAPRAWDĘ WIELKI!!!
...ale cały czas mam nadzieję że Twoja historia zakończy się HAPPY END-em!!!!
...i za to trzymać będę naprawdę mocno swoje kciuki!!! | | | Autor: johnson.wp, 2014-10-01, 20:14 napisał/-a: "Gdy czuję, że mogę pobiec, wybieram najpiękniejszy fragment mojej leśnej drogi..." - czuję to samo Macieju :) | | | Autor: michu77, 2014-10-01, 21:16 napisał/-a: ech... a ja narzekam na swoje kłopoty zdrowotne...
Brak słów... | | | Autor: Magda, 2014-10-01, 23:00 napisał/-a: ja myślę, że dobrze jest czasem ponarzekać na swoje bolączki, bo to zawsze trochę pomaga, ale trzeba znać granicę utyskiwania
przypomina mi się tekst z pewnego hamerykańskiego serialu:
- dlaczego uważasz, że twoje problemy są najważniejsze?
- bo są moje
mamy różne skale, bo różne są nasze życia, ale mimo wszystko wydaje mi się, że zbyt często rzeczom nieistotnym przypisujemy zbyt wielką wagę, zapominając o tym, co tak naprawdę jest najważniejsze
osobiście robię też taki myk, że narzekam głośno na głupotki, żeby zrobić Los w konia
bo usłyszy, że narzekam, i da mi spokój przekonany, że już mam źle
a jeśli powiem na głos, że u mnie wszystko super, to tak mi dowali, że nie wstanę
taka prewencja....
na razie działa | | | Autor: emka64, 2014-10-01, 23:32 napisał/-a: Maciej , gratuluję postawy , hartu ducha i wsparcia Donki .
Znam kilku takich cichych bohaterów do których Ciebie też zaliczam.
Przyznam się, że dopiero teraz przeczytałem cz. 1 :)
Czekamy na część trzecią .... lepszą. | | | Autor: mulczon, 2014-10-05, 09:51 napisał/-a: - 112 dzień: chłodnawe kwietniowe przedpołudnie. Ruszam na mój pierwszy marszotrucht. Udaje mi się przebiec około 100 m. Co prawda świszczy i pobolewa, ale co za satysfakcja: znowu biegnę. Pod oczami robi mi się wilgotno; dobrze, że tylko las to widzi.
w tym miejscu wymiękłem... nigdy nie przeczytałem nic bardziej wzruszającego o bieganiu...
życzę powrotu do zdrowia! | |
|
| |
|