|
| Przeczytano: 432/590465 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Mój Bieg Siedmiu Szczytów | Autor: Waldemar Binkowski | Data : 2013-07-26 | Zawsze odkąd sięgam pamięcią fascynowały mnie granice ludzkich możliwości. Stąd zresztą wzięła się we mnie pasja biegów na długich dystansach. Na początku był maraton, tak bez szczególnej bojaźni – wszak nie święci garnki lepią. Z czasem zaczęły się pojawiać w mojej głowie i realu biegi na dystansach nieco dłuższych, wszelkich odmian i maści, od lekkostrawnej Sudeckiej Setki (Boguszów-Gorce), poprzez świetnie skrojony i dopasowany do możliwości większości maratończyków Bieg Siedmiu Dolin (Krynica), po nieobliczalny nawigacyjnie i metorologicznie Kierat (Limanowa)
Wszystkie te biegi zaczynały się i kończyły w ciągu maksymalnie 24 godzin, z mniejszymi, czy większymi problemami, ukazując mi absolutnie nieosiągalne dla maratonów czy krótszych biegów klimaty, związane ze startem późnym popołudniem, w nocy czy też nad ranem. Bieg w otchłań nocy, często dzikie i niedostępne o tej porze dnia góry, obcując często sam na sam ze sobą przez wiele godzin, powoduje iż bieg nabiera innego, często mistycznego wymiaru.
Stosunkowo nieliczna garstka maratończyków odważyła się na tego typu doznania. Nieważny jaki jest bieg na 100 km... w większości przypadków bez problemów go kończymy z lepszym czy też gorszym wynikiem, nie mamy raczej realnego zagrożenia iż wyzwanie przekroczy nasze możliwości.
A co jest za zakrętem?
Jakie mają doznania biegowe uczestnicy startujący na dystansach znacznie dłuższych (Spartatlon, UTMB itp.)? Jak ludzki organizm odczuwa znaczne zmęczenie i brak snu, a co najważniejsze jak z nimi sobie radzić? Końcem roku 2012 rozeszły się wieści iż w roku 2013, w Kotlinie Kłodzkiej zostanie zorganizowany Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich, z koronnym dystansem 213 km i przewyższeniami rzędu 15000 m. Nie było tygodnia abym nie wracał myślami do tego zwiastuna. W głowie zaczęła kiełkować mi myśl... a może ja.
Z początkiem tego roku DFBG zaczął się materializować. Po ogłoszeniu zapisów lista startowa Biegu Siedmiu Szczytów ( taką nazwę oficjalnie przyjął bieg na dystansie 213 km ) się zapełniła. Z lokalnych ultrasów zapisali się klubowi koledzy : Wiesław, Paweł, Mariusz, Wojtek i ja. Wszyscy z nas mieli już za sobą biegowe doświadczenia na dystansie rzędu 100 km lub więcej, lecz to co się porwaliśmy było niczym walka Dawida z Goliatem. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu.
Uczciwie przebiegłem ostatnie ostanie miesiące, zważając na budowę siły i wytrzymałości biegowej (nie ma to jak Grzybowo), zakładając iż może to być klucz do sukcesu czyli ukończenia B7S w limicie czasowym określonym przez organizatora na 52 godziny. Bieg Siedmiu Szczytów był w roku 2013 dla mnie najważniejszą imprezą biegową, której podporządkowałem treningi i zawody o niższej wg mnie randze (Maraton Gór Stołowych, Kierat, Sudecka Setka), bacząc by „szczyt” formy (trudno mówić o szczycie formy startując w kategorii M50), a raczej sprawności motorycznej przypadł na połowę lipca.
Z mniejszymi lub większymi problemami przygotowałem się do startu, jednak sprawność fizyczna to jedno a odporność psychiczna na ten morderczy dystans do zupełnie inna bajka.
Start o osiemnastej, bieg w nocy, bieg w dzień, bieg w nocy i w końcu można mieć nadzieję na finisz drugiego dnia, do tego rzadko uczęszczane szlaki turystyczne w Kotlinie Kłodzkiej.
Na ok. 2 tygodnie przed imprezą leszczyńska lista startowa nieco się zmodyfikowała. Wojtek skoncentrował swój wysiłek na Grań Tatr ( sierpień 2013 ), odstępując swój pakiet startowy Krzyśkowi, natomiast Wiesław, borykający się od jakiegoś czasu z kontuzjami postanowił zmienić na dystans K-B-L ( Kudowa-Bardo-Lądek ) na dystansie ok. 100 km . Rozpocząłem przygotowania do biegu, starając się przewidzieć wszystkie hipotetycznie kłopoty z którymi mógłbym spotkać się na trasie biegu. Wyszedłem z założenia iż organizator w trakcie I edycji tego biegu może czegoś nie dopilnować w kwestii oznakowania trasy, wszak dystans jest przeogromny.
W związku z tym poświęciłem kilka godzin na stworzeniu śladu trasy B7S i w postaci pliku gpx przegrałem go do wysłużonej DAKOTY- jak się okazało, ty był strzał w dychę - ale o tym później. Sumiennie przygotowałem wyposażenie na czas DFBG, ze szczególnym uwzględnieniem B7S. Na trzy przepaki zabrałem imponującą ilość spaghetti z sosem pomidorowym produkcji mojej żony wraz z trzema litrowymi sokami pomidorowymi, zapasowymi skarpetami, sudocremem, bateriami, latarką czołową, buffem, okularami przeciwsłonecznymi, magnezem, pastylkami guarany, ibupromu, ampułkami gutaru i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze ze sobą zabrałem.
Na pewno nie zabrałem ze sobą mapy biegu. Pocztą pantoflową ustaliliśmy iż wyjeżdżamy we czwórkę o ósmej rano w czwartek i na czas zawodów zanocujemy w namiocie Mariusza. Szybko i bez większych problemów pozbieraliśmy się do kupy, przy okazji stwierdzając iż nasz wspólny bagaż jest całkiem sporych rozmiarów, lecz z jego upchaniem nie było większych problemów. Jadąc w kierunku Kłodzka, po drodze zahaczyliśmy o wrocławski Decatlon, w którym każdy z nas dokonał ostatnich drobnych zakupów.
Około 13 po szybkiej i sprawnej weryfikacji pożegnaliśmy Krzyśka (nocował na kwaterze w Lądku) i odszukaliśmy urokliwe stawy Biskupie, gdzie na wydzielonej łączce uczestnicy DFBG mogli gratisowo biwakować na czas imprezy. W związku z tym iż byliśmy jednymi z pierwszych obozowiczów wybraliśmy najwłaściwsze miejsce, na którym sprawnie rozbiliśmy nasz tymczasowy dom.
Każdy z nas rozpoczął przygotowania do biegu. Z namaszczeniem przygotowywaliśmy kolejne przepaki oraz wyposażenie plecaków biegowych. Pozostało nam na tyle dużo czasu iż zdążyliśmy odwiedzić jedną z pobliskich kawiarenek by zakosztować choć na chwilę atmosfery uzdrowiska Lądek Zdrój. Po zdaniu przepaków w biurze zawodów, spożyliśmy „ostatnią wieczerzę” przed naszym wyzwaniem. Ok. 17 podstawionym przez organizatorów autokarem dotarliśmy do miejsca startu czyli centrum Stronia Śląskiego (ok. 8 km od Lądka)
W pobliżu muszli koncertowej zebrał się całkiem spory tłumek biegaczy chcących się zmierzyć z dystansem ponad 200 km. Po raz pierwszy spotkałem się z sytuacją iż wszyscy zawodnicy bezpośrednio przed startem nie rozgrzewają się, nie drepczą nerwowo w strefie startu, lecz leżą pokotem na trawniku oczekując chwili przed startem. Ostatnie uśmiechy, ostatnie zdjęcia i punktualnie o 18 nastąpił start.
Część z zawodników dała się ponieść poziomowi adrenaliny i ruszyła ostro do przodu (Chryste Panie, przed wami ponad 200 km!). Początkowo biegliśmy razem, lecz po kilku kilometrach Mariusz zaczął się od nas oddalać i tyle Go widzieliśmy. Truchtamy z Pawłem asfaltową drogą przez Stary Gierałtów, w kierunku 1-go punktu tj. przełęczy Gierałtowskiej. Na razie luzik , miło, łatwo i przyjemnie, słoneczko lekko przygrzewa. Z niepokojem obserwuję swój puls, niestety niepokojąco rośnie. Jeszcze jeden puls w górę i nieco zwolnię – rzucam Pawłowi. Szczęściem tętno się uspokoiło.
Na ok. ósmym kilometrze skręcamy w szutrową drogę i zaczynamy wspinaczkę, Paweł gdzieś się zagubił. W pewnym momencie spotykam grupę turystów : skąd Pan jest ?, pytają, rzucam: z Leszna. W odpowiedzi za moimi plecami wrzask : Dawaj ziomal, dawaj. Takie chwile budują. Docieram na przełęcz Gierałtowską (685 m npm), pierwszy punkt , uzupełniam Camela i dalej do przodu szlakiem granicznym w kierunku Kowadła (989 m npm). Powoli robi się spokojnie biegnę sam, od czasu do czasu błyskają plecy zawodników biegnących przede mną.
Po zaliczeniu Kowadła następny jest Smrek (1107 m npm) i w końcu Postawna (1117 m npm). Odbijmy na teren Czech, gdzie drogą szutrową biegnę nieco w dół, robi się szaro, słońce zachodzi, w odległości ok. 200 m widuję czasami zawodnika. Zamiast „śmieszno” robi się „straszno”. Docieram zbocza Jawornika Granicznego, przebiegając obok czeskiego domku letniskowego widzę grupkę małych Czeskich chłopców kręcących się przy ustawionym krześle; słyszę tekst:
"-chcete-li voda, po kiego mi woda mam ją w Camelu, lecz z grzeczności chwytam za największy kubek ustawiony na krześle, popijam łapczywie. Pod przysięgą mogę potwierdzić: tak cudnej wody w życiu nie piłem, dosłownie ambrozja. Biegnę dalej z tyłu słyszę pokrzykiwania małych Czechów, znaczy za mną jest następny spragniony.
Co chwilę się w myślach strofiję: gdzie tak się spieszysz kretynie, przed tobą dystans jak z Leszna do Gorzowa. Skutkuje. Wspinam się z nieznajomym biegaczem na Jelenią Kopę (980 m npm), by w końcu ciemną noca dotrzeć do przełeczy Płoszyna (817 m npm). Lartarki dawno zapalone, i z rzadka jakieś światełko w oddali sygnalizuje obecność jakiegoś „wariata“. Wspinam się w górę, docieram na szczyt góry, początkowo myśląc iż jest to Śnieżnik lecz z wysokościomierza wynika iż jest to szczyt Sadzonki (1230m npm), z rzadka, coraz rzadziej błyskają światełka, głucha noc, a tu wspinaczka w górę, brak mi tchu.
Niecierpliwie zerkam na wysokościomierz, żółwim tempem zbliża się do cyfry 1400, jestem na Śnieżniku ( 1425 m npm), zaczyna się zbieg. Ładnie powiedziane, lecz jest to droga przez mękę, jedno rumowisko mniejszych lub większych głazów, od czasu do czasu rzucam okiem na ślad w Dakocie, bez niego już dawno bym się zgubił, znakowanie jest mizerne. Docieram do schroniska na Snieżniku (ok 100 m poniżej szczytu ). Przy kompletnie cichym schronisku zmieniam baterie w nawigacji, rzucam wzrokiem w górę – w oddali światełko latarki - nie ma co się oglądać, ruszam wyznakowana trasą w kierunku Międzygórza, z początku głazy i korzenie, później szutrowa droga.
W końcu docieram do punktu GOPR w Międzygórzu (44 km biegu) – pkt. nr 3, uzupełniam wodę , łąpię listek arbuza i heja, po schodach wiodących z Międzygórza docieram na Igliczną (845 m npm) . Spotykam kilku biegaczy, kręcimy się jak miśki, wyciągam nawigację, po problemie. Zbiegamy w kierunku Wilkanowa. Robił się mały tłumek (ok 5-6 osób) lecz ja trzmam się z Remikiem (super gościu ze śląska). Przyjmujemy taktykę: zbiegi zbiegamy, płaskie również, podbiegi bez względu na ich stromość podchodzimy. Około świtu docieramy do pkt. 4 (65 km) będącego jednocześnie przepakiem nr 1.
Na punkcie dowiadujemy się o zmianie trasy, organizator zbyt optymistycznie ją policzył i w związku z tym będzie ona skrócona. Obserwuję pierwsze podłamki, ten i ów rezygnuje. Zmuszając się, pałaszuję zestaw nr 1, bez względu czy mam taką potrzebę czy nie (jak się organizm przypomni to będzie za późno). W niezłej kondycji ruszamy dalej, jest już całkiem jasno. Poprzez wioskę Ponikwa ruszamy w kierunku zbocza autostrady sudeckiej (będącej w istocie smołówką podobną do drogi np. na Henrykowo)
Nie mam żadnych problemów, organizm prawidłowo funkcjonuje, nie docierają żadne niepokojące sygnały. Autostradą sudecką docieramy zmieniona trasą do schroniska Jagodna na przełęczy Spalona (812 m npm) pkt. nr 5 na ok 75 km. Uzupełniamy Camele, podgryzając co nieco zbiegamy szlakiem w kierunku doliny Dzikiej Orlicy. Docierając do tego miejsca przekraczamy granicę i kierujemy się szlakiem turystyczny w kierunku Velkej Destny (1115 m npm), z rzadka widujemy biegaczy, jest już dzień i niestety robi się nieprzyjemnie gorąco.
Aby ukrócić monotonię biegu prowadzimy z Remikiem ożywioną konwersację, z rzadka zatrzymując się aby uzbierać poziomek (niesamowicie w tamtym regionie obrodziły). Docieramy do Masarykowej chaty (ok 1000 m npm) pkt nr 6, ok.93 km, uzupełniamy zapasy, katem oka widzę jak jeden z biegaczy (Czech) popija pieniący, bursztynowy napój izotoniczny – Chryste, że też on nie ma litości, tak publicznie się tym raczyć. A tak swoja drogą ciekawe jaki będzie skutek takiej kuracji.
Ruszamy dziarsko dalej, na razie wszystko ok. Puls w normie, brak sygnałów bólu, brak „mroczków“. Dobrze utrzymanymi leśnymi drogami asfaltowymi (co budzi protesty mojego towarzysza) docieramy Orlicę (1080 m npm) do granicy państwowej a następnie zbiegiem do Jamrozowej Polany (pkt. nr 7, 105 km), gdzie powtórka z rozrywki: uzupełnić zapas Camela, co nieco zjeść, obmyć ręce,spłukać głowę i pochwyty od kijków trekingowych. Niestety sprawdza się porzekadło iż tyle co zbiegniemy tyle również będzie trzeba podejść – poprzez przełęcz Polskie Wrota (660 m npm) ruszamy przez wzgórza Lewińskie w kierunku Kudowy Zdrój.
Zaczyna niemiłosiernie grzać, a trasa biegu jest w dużej części wyeksponowana na słońce. Zmieniamy taktykę: przestrzenie otwarte pokonujemy biegiem a obszar zacieniony szybkim marszem. Docieramy do Dańczowa, w pewnym momencie za zakrętem trafiamy na napis „sklep 50 m", jesteśmy uratowani. Dopadamy drzwi, napis: przerwa od 12 do 14 (a jest ok. 12,30), odpuszczam, lecz Remik zapamiętale dobija się do drzwi, po chwili raczę się puszka Coli, dzięki Ci Panie za twe hojne dary.
W końcu docieramy do Kudowy Zdrój (pkt.8, przepak 2) na 120 km. W parku zdrojowym odnajdujemy bazę, pytam sędziego jaka jest nasza aktualna pozycja na liście. Okazuje się, iż mimo że wyprzedzamy sporadycznie (ok. 7 osób od Jamrozowej Polany), to nasze notowania wzrosły znacznie wyżej. W pospiechu pałaszuję spagetti nr 2 oraz skok pomidorowy, zmieniając skarpety, spostrzegam iż jesteśmy uważnie lustrowani wzrokiem przez lekarza zawodów i ratownika GOPR – bez uwag. Poleżymy na mecie, a teraz w drogę.
Poprzez Urwisko Beaty i Swini Grzbiet docieramy do Jakubowic, i tu zaczyna się mozolna wspinaczka, zrazu drogą asfaltową, a następnie szlakiem turystycznym w kierunku Błędnych Skał. Pomału zaczynam odczuwać odbite stopy na wysokości palców, sprawdzam, jest ok lecz muszę uważać na szutrze. Docieramy do Błędnych Skał, a następnie poprzez Ostrą Górę do Pasterki. W międzyczasie dopadła mnie czynność fizjologiczna, co mnie niezmiernie ucieszyło. Wszystko w tym zakresie w porządku (tylko ultrasy zrozumieją co mam na myśli, i jak jest to ważne)
W Pasterce (pkt.9) 134 km pożywiam się makaronem z mięsem, Remik tylko zerka (wegetarianin). Lecimy dalej, Szczeliniec Wielki (919 m npm) pkt nr 10, 137 km) jest o rzut beretem. Załapujemy się na gorącą herbatę i obligatoryjne zwiedzane tego cuda natury - super, ale nie ma czasu na podziwianie widoków, pomimo iż widoczność jest doskonała. Ruszamy w kierunku Skalnych Grzybów, powoli robi się w lesie ciszej, chłodniej i... ciemniej. Z rzadka spotykamy turystów. Na wysokości Rogacza (664 m npm) skręcamy w kierunku Studniennej. Niestety mija nas dwóch Czechów, na pytanie gdzie jest trzeci, odpowiedź: "oslabené a spí" – ciekawe od czego tak osłabł?
Prawie o zmierzchu docieramy do Wambierzyc, gdzie dobrzy ludzie proponują nam w kolejności: wodę, czekoladę i w końcu piwo. Z przykrością odmawiamy – zastanawiając się, czy nie jest to aby prowokacja. Polnymi drogami, które są bardzo zapuszczone docieramy do Scinawki Sredniej (pkt. 11, 157 km). Na punkcie obsługę stanowi dwóch młodych wolontariuszy – Anglików, jest już ciemno, zakładamy latarki i w drogę. Ustalamy z Remikiem iż obowiązuje nas bezwzględny zakaz rozmowy o zmęczeniu, śnie, posiłkach i oczywiście piwie. Słowa dotrzymaliśmy.
Pomału, poprzez Górę Wszystkich Świętych (648 m npm) zbliżamy się do kalwarii, a następnie do Słupca. Dzwonek telefonu, Mariusz na linii. Ma kryzys, chce się wycofać, próbuję Go zmobilizować ale zadziałał zawór bezpieczeństwa i para uszła w gwizdek. Konsultuję sprawę z Remikiem, ponownie dzwonię do Mariusza, proponuję aby pozostał na miejscu i w momencie gdy go dojdziemy to razem ruszymy w kierunku Wilczej Przełęczy. Niestety decyzja kolegi jest nieodwołalna.
Poprzez Słupiec posuwamy się w tempie ślimaków w górę. W pewnym momencie słyszymy odgłosy, locha z młodymi warchlakami, nie ma żartów, pociskamy dalej. Mniej więcej 1 km dalej natrafiamy rulon foli NRC – fata morgana czy co?, przyglądamy się uważnie: nie, to doczesne szczątki jednego z biegaczy zawinięte w folię, z których wystają buty biegowe. Jestem przekonany, iż gdybyśmy mu zrobili zdjęcie w tym momencie, to sukces na World Press Photo mamy gwarantowany. A tak: spokojnych snów przyjacielu z ultra maratońskich tras.
Docieramy do Czerwieńczyc a następnie żmudną wspinaczką zdobywamy okolice Wilczej Góry (863 m npm). Pomimo iż góry są relatywnie coraz niższe nam wydane się iż jest odwrotnie. Radek w pewnym momencie wypala: "widzisz tego Chińczyka na drzewie?", ale mu odwala, zerkam we wskazanym kierunku. Rzeczywiście w oddali na świerku siedzi Chńczyk w ichnich kapeluszu. Kurde blade nie jest dobrze, zaczynamy mieć „mroczki". Czas sięgnąć po guaranę, po dwie pastylki starczy. Skutek prawie natychmiastowy.
Jest już późna noc, a raczej przed świt drugiego dnia biegu. W końcu docieramy do Wilczej Przełęczy (pkt. 12, 178 km). Na punkcie niespodzianka czeka serwis Remika w postaci jego brata, syna i przyjaciela Michała (maratończyk). Po zmianie butów przez mojego towarzysza biegowego, uzupełnieniu płynów ruszamy dalej, mając za towarzystwo wspomnianego Michała, który jest odpowiedzialny za tempo biegu i zabawianie reszty, tak aby nie było na trasie więcej Chińczyków. Towrzystwo Michała jest zbawienne, prędkość wzrasta a i otrzeźwienie w narodzie również.
Na trasie do Barda Michał z rozpędu ładuje nas w nieodpowiednie ścieżki, lecz tu nawigacja oddaje nieocenione przysłygi. Przed samym Bardem dochodzi nas czołówka K-B-L, to było do przewidzenia. O świcie po przejściu mostu jesteśmy na wschodnim brzegu Nysy Kłódzkiej (Bardo, pkt 13, przepak 3) 188 km, odnotowujemy się u sędziów i myk do przepaku, menu bez zmian: makaron zestaw nr 3, sok pomidorowy, drobne przekąski. Zostawiam wszystko co zbędne – już prawie świt. Pod namiotem widzę szereg łóżek polowych – wszystkie zajęte.
Ruszamy ponownie, pytam sędziów o pozycje, jest świetnie, a tak przy okazji panowie sędziowie: nie budźcie za szybko tych sprawiedliwych, niech sobie pośpią. Mój żarcik usłyszał chyba Pan, bo za moment rozpoczęła się istna męczarnia związana ze wspinaczką na kalwarię Bardzką. Było ciężko ale daliśmy radę. Kierunek Kłodzka Góra (763 m npm), Remik i z Michałem proszą o wolniejsze tempo, a ja zaczynam przysypiać w drodze.
Panowie jest pomysł: tam na sągu drewna usiądźcie, odpocznijcie a ja się zdrzemnę, tak na jakąś minutkę. Jest akceptacja. Kładę się na sągu jak niemowlę w hamaku, zasypiam, zanim dobrze ułożyłem wszystkie części ciała. Śnię bardzo realny sen. Budzę się natychmiast. Panowie ile spałem – odpowiedź: pół minuty.
Ruszamy dalej, jest ciężko, Remik i Michał ledwie idą, a ja zataczam się z lewej na prawą. Coś trzeba wymyślić: Panowie ja zasuwam na Przełącz Kłódzką (483 m npm ) pkt 14, 198 km, tam się zdrzemnę, a jak się tam dokulacie, ruszymy razem dalej. Plan zatwierdzony. Ruszam z kopyta, szybki marsz nieco mnie otrzeźwia. Błyskiem chwili przypomniałem sobie iż w plecaku mam gutar, nie wiem czy poskutkuje, ale co mi tam. Co mnie nie zabije to mnie wzmocni. Reakcja organizmu jest zdumiewająca, senność odchodzi jak ręką odjął.
Zbiegając ze stoku Jeleniej Kopy (764 m npm), słyszę za sobą hałas – to chyba kolejny zawodnik K-B-L. Nic bardziej mylnego: jak śnieżna kula stacza się Michał. W kilku zdaniach referuje mi sytuację. Remik jest praktycznie uziemiony, na wysokości kostki wyskoczył mu olbrzymi obrzęk i Michał biegnie na pkt 14, do ratowników GOPR po bandaż. Na moją sugestię, iż powinien zawiadomić GOPR i prosić ich o pomoc, Mikołaj stwierdził, iż poradzą sobie z tą kontuzją, ma w tym zakresie doświadczenie i jakoś dokuśtykają do mety.
Oczywiście Michał jako świeżynka popędził dalej, a ja z każdym krokiem przybliżałem się do Przełęczy Kłodzkiej. Przed samym punktem spotykam znów Michała, tyle że on pędzi z powrotem, trzymając w ręku bandaż. W związku z rozwojem sytuacji umawiamy się, iż nie będę czekał na przełęczy lecz spotkamy się na mecie. Po krótkim przystanku na Przełęczy Kłodzkiej z razu drogą asfaltową a później leśną biegnę w kierunku Ptasznika (719 m npm ). W pewnym momencie dostrzegam, iż „dochodzi“ mnie następny zawodnik K-B-L , okazuje się że to Piotrek, super, ma dobrą pozycję i zapowiada się świetny wynik.
Po chwili znika mi w głębi lasu – jest za mocny jak na moje możliwości. Poprzez Przełęcz Leszczynową, Przełęcz Jaworową docieram w końcu do Orłowca (pkt 15, 212 km), zaczyna na mnie działać bliskość mety, biegnę (nieprawdopodobne), pomimo iż czuję że w prawej i lewej stopie co chlupie. Ból jest znośny (w Bardzie profilaktycznie wziąłem Ibuprom). Na horyzoncie dostrzegam dwóch zawodników B7S, adrenalina działa, obmyślam strategię jak ich wyprzedzić, a jednocześnie nie być obiektem ich pogoni. Z chwilą gdy ich dochodzę robię minę jakbym dopiero rozpoczął bieg, jednocześnie przyśpieszając, dopiero gdy zniknęli za zakrętem zwolniłem.
Fortel się powiódł. Biegnę wyspaną marmurowym grysem drogą leśną, stąpam po niej, jak po rozżarzonych węglach. Czuję w lewej stopie płyn. Zerkam od czasu do czasu na but czy pojawia się plama i jakiego jest ewentualnie koloru. Zaczynam zbiegać do Lądka – to już finisz. Mija mnie kilku zawodników K-B-L, jeden z nich zerkając na mój nr startowy rzuca: ponad 200 km i ty jeszcze biegniesz, jesteś wielki. Skrzydła rosną, to już Lądek, pędem dobiegam do strefy mety. Widzę w oddali Mariusza i Piotrka tuż za linia finiszu, przebiegam ją, to już koniec, przebiegłem ponad 234 km (wg wszelkich znaków na niebie i ziemi) w czasie 41 godzin i 31 minut.
Usłużni koledzy wskazują mi miejsce w fotelu, po chwili w moim ręku pojawia się piwo, zewsząd sypią się gratulacje, jakbym dokonał niezwykłego czynu, nie mam żadnych oznak kontuzji, jedynie moje stopy ukazują obraz nędzy i rozpaczy. Zdejmuję buty, skarpety wyglądają niczym ser szwajcarski, a stopy mają kolor matki ziemi. Po krótkim odpoczynku ruszamy nad stawy Biskupie, tam razem z Piotrkiem urządzamy sobie w pobliskim potoku ekstremalną kąpiel – tego mi było trzeba.
Przebrany w czystą odzież ląduję wśród przyjaciół przy namiocie, decyzja o krótkim śnie, tak nie więcej jak 30 min., bo to jest mój dzień, a poza tym jak się wyśpię w dzień to w nocy będę się przewracał z boku na bok. Budzę się po ok. 40 minutach, cisza. W namiocie śpi Wiesław, a na zewnątrz Marek. Reszta się ulotniła. Zbieram się i ruszam do strefy mety, tam fiesta na całego. Po chwili leszczyńska ekipa okupuje cały stół i tego jeszcze mało. Jest Lidka, Paweł, Mariusz, Piotrek, dociera Wiesław z Markiem.
Biesiadując oczekujemy na naszych zawodników z maratonu i półmaratonu. Do mety docierają Leszek z Mariuszem oraz Justyna z Danielem oraz Monika. Robi się całkiem sympatyczna atmosfera. Powoli zmęczenie daje znać o sobie, ok. 18 kładę się spać. Następnego dnia (niedziela), po porannej toalecie, ruszamy we trójkę (Mariusz, Paweł i ja) na śniadanko do pobliskiego baru, a następnie na poranną mszę. Dzień zapowiada się wspaniale, lądujemy w parku zdrojowym na pysznej kawie i cieście.
Wracamy do obozowiska, czas się pakować. Bez pośpiechu, skrupulatnie zwijamy namiot, pakujemy do samochodu. Na obiad ruszamy nad stawy Biskupie, na porcję smażonego pstrąga – pycha. Ostatnim akcentem jest ceremonia zakończenia DFBG, leszczyńscy zawodnicy całkiem dobrze wypadli: Piotrek 11 m-ce open, 2 m-ce M-40 w biegu K-B-L, Marek 28 m-ce open, 3 m-ce M-50w biegu K-B-L, Leszek 2 m-ce M-50 złoty maraton, Monika 1 m-ce kat.M-40 złoty półmaraton, no i moja skromna osoba tj. 13 m-ce open, 1 m-ce M-50 w biegu B7S.
Po ceremonii zbieramy się i odjazd, przed nami ok 200 km drogi powrotnej , czyli nieco mniej niż dane mi było przebiec w ostatnich dniach.
Przepraszam za zbyt obszerną relację ale i też sam bieg miał nieco dłuższy dystans niż zazwyczaj :-) |
| | Autor: Yoda, 2013-07-26, 08:57 napisał/-a: Waldku jesteś wielki, moje gratulacje. | | | Autor: evi, 2013-07-26, 09:12 napisał/-a: GRATULACJE! i to podwójne :-)
ZA świetny wynik w biegu i szczerą, rzeczową relację. | | | Autor: Kedar Letre, 2013-07-26, 09:43 napisał/-a: Relacja wcale nie za długa.
Czytałem ją z zapartym tchem, a szczególnie opis odcinka od Kudowy do Lądka, który to udało mi się pokonać.
Na trasie mijaliśmy wielu "dwusetkowiczów" i każdemu z nich starałem się dodać otuchy. Niektórzy rozmawiali, inni nie mieli sił czy ochoty nawet unieść głowy, ale wiedziałem , że dla większości z Was te kilka słów może bardzo wiele znaczyć.
Gratuluję ukończenia w tak znakomitej formie!!!
A tak na marginesie, to sam nie wiem, co sądzić o tych zawodnikach, co po 100 -120 km nie wiedzieli jak się nazywają i gdzie się znajdują..... | | | Autor: fan10, 2013-07-27, 11:04 napisał/-a: panie, bo to wariaty są..... | | | Autor: emka64, 2013-07-27, 16:17 napisał/-a: Radek im o to właśnie chodzi , żeby chociaż na chwilę zapomnieć jak się nazywają i gdzie się znajdują :) | | | Autor: BiegiFinanse, 2013-07-30, 15:24 napisał/-a: serdeczne gratulacje wytrwałości i determinacji - szkoda że takich ludzi jest niestety coraz mnie
biegają, ale głównie za pieniędzmi | | | Autor: scorpio, 2013-07-31, 23:31 napisał/-a: Naprawdę świetna relacja. Miałem nadzieję iż też tego doświadczę, jednak kontuzja i 2,5 miesięczna przerwa w treningach zmusiła mnie do zmiany i zaliczyłem pierwszą "setkę" - K-B-L. Ale wciąż mam niedosyt i jak czytam to "zazdroszczę". Biegłem w grupie 4-osobowej i także dopingowaliśmy czerwone numery.
Pozdrawiam | |
|
| |
|