W trzeci weekend maja 2012 roku miałem okazję uczestniczyć w 24 godzinnym wyścigu. Nie, nie był to słynny wyścig Le Mans, a całodobowa sztafeta biegowa w Rawiczu. Emocje były jednak nie mniejsze.
Jak to wszystko się zaczęło?
Cała historia miała swój początek krótko po Sylwestrze. Rozmawiałem wtedy poprzez internetowy komunikator z Krzysztofem. Dzieliliśmy się wrażeniami z ostatniego biegu w jakim braliśmy udział. W pewnym momencie Krzysztof zaproponował mi dołączenie do tworzonej przez niego drużyny, która miała wystartować w 24 godzinnej sztafecie biegowej w Rawiczu. Propozycja niezwykle ciekawa, jednak ponieważ jestem osobą, która nie podejmuje decyzji pochopnie, odpowiedziałem, że muszę się zastanowić. Trzy i pół miesiąca później, 19 maja 2012 roku wraz z pozostałymi ośmioma członkami mojej drużyny, zgłaszałem swoje przybycie w strefie dla zawodników skąd o godzinie 17 pierwszy z nas miał ruszyć do walki.
Trasę zawodów stanowiła 2800 metrowa pętla biegnąca przez rawickie planty otaczające tę ponad 21 tysięczną miejscowość. Niemal na całej długości po obu stronach wyznaczonego toru rosły drzewa, co pomagało zawodnikom ukryć się przed wyciskającym siódme poty, palącym słońcem. Zmiany następowały w specjalnie wyznaczonej strefie dla zawodników poprzez przekazanie plastronu kolejnemu biegaczowi. Każda z ekip miała swój boks, gdzie czekaliśmy na swoją kolejkę, odpoczywaliśmy po intensywnym biegu, bądź zwyczajnie rozmawialiśmy i wymienialiśmy się uwagami. Zwyciężyć miała ta drużyna, której członkowie w ciągu okrągłej doby przebiegną łącznie największą liczbę kilometrów.
Nasz team o nazwie "Ekipa na Rawicz 2012" tworzyły Aga, która pobiła rekord okrążenia wśród kobiet z czasem 10 minut i 12 sekund, Malwina, Leszek, Michał, Tymoteusz, Krzysztof, Bartosz, Błażej oraz ja. Chociaż wcześniej nie wszyscy się znaliśmy, to bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język co pomogło nam zgrać się jako zespół. Wśród nas byli zarówno wysportowani zawodnicy, którzy mieli już za sobą wiele półmaratonów, maratonów i innych startów, jak i mniej doświadczone osoby, którym jednak nie brakowało ambicji i woli walki.
Przebieg zawodów - czyli walka z własną słabością i 30-stopniowym upałem. Przez pierwsze 10 godzin zawodów wszystkim biegało się bardzo dobrze i często padały zarówno osobiste jak i ogólne rekordy trasy. Wśród uczestników panowały entuzjastyczne nastroje, nie brakowało śmiechu i prowadzonych w pozytywnym nastroju rozmów. Przez cały czas przelewały się też hektolitry Powerrade"ów i wód mineralnych. Niektórzy zawodnicy korzystali z masażu lub regenerowali siły leżąc na zabranych ze sobą karimatach i leżankach. Co niektórzy znaleźli też chwilę czasu, aby popatrzeć na finałowy mecz Ligi Mistrzów w telewizji włączonej w pobliskim pubie.
Pod wieczór w dniu startu wykręcałem też swoje najlepsze kółka. Jedna z moich kolejek przypadała akurat podczas zachodu słońca, które ostatnimi promieniami dnia oświetlało rawickie budynki, w tym słynne więzienie usytuowane nieopodal trasy na którą co jakiś czas spoglądali dyżurujący na wieżyczkach "klawisze".
Pierwsze momenty słabości dały znać o sobie (przynajmniej w moim przypadku) około 5 rano, kiedy część zawodników po jakichś trzech godzinach snu, przy delikatnym świetle wschodzącego słońca, ruszało na swoją kolejną zmianę. Kiedy robiłem swoje okrążenia, osiąganie przyzwoitych czasów wymagało ode mnie już więcej wysiłku, a gdy tylko zmęczony po biegu siadałem na krześle, czułem się naprawdę słabo. Na dworze było zimno, a ja byłem po zaledwie trzech godzinach snu przerwanych w dodatku czyjąś nieudolną grą na pianinie znajdującym się w miejscu noclegowym. Jednak mimo iż panował wtedy poranny chłód, to już za parę godzin miał nadejść 30 stopniowy upał, który wystawił na próbę nawet największych twardzieli. Także i mnie przypadło parę okrążeń w słońcu, które tego dnia nie miało litości dla biegaczy.
Wyruszenie na trasę w takich warunkach to nie tylko walka o jak najszybsze okrążenie, ale także pojedynek z samym sobą, by mimo trudów nie ulegać zniechęceniu. Dwie godziny przed końcem przyszedł czas na moje ostatnie okrążenie. Pod koniec zmęczenie wyraźnie dawało o sobie znać, jednak świadomość, że jest to moje pożegnalne kółko oraz poczucie jedności z drużyną sprawiły, że udało mi się jeszcze wykręcić całkiem niezły czas.
Finał - co właściwie to wszystko nam daje?
Ostatecznie nasza drużyna zajęła 13 miejsce na 18 startujących zespołów. Łącznie przebiegliśmy ponad 316 kilometrów. Zwycięski team "Van Pur" miał ich na koncie 403. Ja na konto wypracowałem 28 kilometrów. Najszybsze okrążenie pokonałem w czasie 13 minut i 11 sekund co daje prędkość około 13km/h. Ktoś może zastanawiać się po co się tak męczyć i uważać, że to bezsensowne. Takie wyczyny dają nam jednak satysfakcję i pokazują, że w każdym z nas istnieje potencjał i energia, dzięki której możemy wiele osiągnąć jeśli tylko będziemy tego chcieli i nie wystraszymy się wysiłku. Czegoś takiego nie przeżyje ten, kto weekend spędza przed ekranem komputera lub na fotelu przed telewizorem. Cieszę się, że należę do środowiska biegaczy. Mam nadzieję, że przede mną jeszcze wiele sportowych wyczynów. |