|
| michal71 Michał Brzenczek Gliwice
Ostatnio zalogowany 2015-09-02,08:42
|
|
| Przeczytano: 513/309838 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Historia pewnego medalu | Autor: Michał Brzenczek | Data : 2012-02-15 | 11 września to data, która utkwiła w mojej pamięci na długo. Zdecydowanie nie mam na myśli tragedii z 2001 w NYC, ale raczej swoją własną. Dnia 11 września 2011 roku odbył się 29. HASCO-LEK Wrocław Maraton. W upalny dzień, stanęło na lini startu blisko 3 tysiące ludzi.
Każdy z nas miał jeden cel, ukończyć ten bieg z jak najlepszym wynikiem. Na taki moment czekałem długo, to właśnie dzisiaj dostane nagrodę za ostatnie kilka miesięcy przygotowań. Niemal każdego dnia wstawałem rano aby wykonać swe biegowe zadanie, zadanie, które ma mnie przybliżyć do triumfu na mecie. Każdy ranek był dla mnie małą bitwą, którą chciałem wygrać. Walczyłem dzielnie licząc kilometry i kontrolując swój organizm a w tym czasie mój tata prowadził swoją bitwę. Była to nierówna bitwa o życie, bitwa o każdy dzień, bitwa o każdy utracony kilogram. Nie mam tu na myśli cudownej diety, lecz walkę z rakiem żołądka, który pomału wkradał się w każdą część ciała taty, powodując ogromne zniszczenia. Całe lato ja rosłem w siłę a tata był coraz słabszy, ja biegałem coraz szybciej a on miał coraz większe problemy z poruszaniem.
Tego ubiegłego lata jeszcze nie zdawałem sobie sprawy jaki będzie wynik naszych małych bitew, łączyło nas jedno, była to nadzieja. Dla mnie wydawała sie tak realna, że nawet nie brałem pod uwagę przegranej, jednak w przypadku taty nie było to takie oczywiste.
Jak ja bardzo chciałem ukończyć ten maraton w czasie poniżej 3 godzin. Wszystkie wyniki wskazywały na to, że jest to osiągalne. Nogi jak i każda część mojego ciała pracowały jak w precyzyjnym mechanizmie, równo, rytmicznie i bez zgrzytów. Do osiągnięcia celu nie trzeba nic więcej, pozostało tylko stanąć na mecie i zrobić to co sobie zaplanowałem.
Dzień przed maratonem dostałem kataru, pojawił sie lekki stan podgorączkowy i co najgorsze, zapowiadali upał na niedziele. Jednak ciągle pozostała mi nadzieja, że osiągnę to co chce.
We wrześniu tata miał już bardzo poważne problemy z przyjmowaniem posiłków, każdy łyk był dla niego koszmarem, był walką o życie które uciekało z niego szybciej niż ja potrafiłem biegać. W dniu startu ze mną również nie było najlepiej, byłem słaby i zniechęcony, katar dawał się we znaki a każdy łyk wody piekł w gardło jak najczystszy rosyjski spirytus. Jednak byłem ciągle twardy, chociaż już nie taki pewny siebie jak przez te ostatnie tygodnie.
Była ze mną żona, ona zawsze towarzyszy mi w dniu startu, jest moim zapleczem technicznym oraz najgłośniejszym kibicem. To do niej kieruje swoje pierwsze obolałe kroki po przekroczeniu linii mety. Nie chwaliłem się jej, że czuje się kiepsko, chociaż widziała dzień wcześniej narastająca górę chusteczek.
Po odebraniu pakietu startowego zostało nam trochę czasu do samego startu. Wróciliśmy do samochodu, który posłużył nam przez chwile jako nasza oaza spokoju i błogiego odpoczynku przed ostatnią bitwą. Wlewałem w siebie odżywki, krzywiąc się jak po wspomnianym rosyjskim trunku. W końcu zapadła decyzja, koniec tego, nastał czas aby się zbierać, najpierw na rozgrzewkę a potem juz na samą linie startu.
Poczułem motylki w brzuchu w chwili jak przypinałem numer startowy, lubię ten moment chyba na równi z przekraczaniem linii mety. Potem wszystko toczyło się juz samoistnie, nie był to mój pierwszy maraton, więc wiedziałem co i kiedy zrobić. Jak się rozgrzać, aby się nie zmęczyć, gdzie się ustawić na linii startu aby nie przeszkadzały mi tłumy.
Nie zapomniałem nawet o tradycyjnym buziaku od żony. Umówiliśmy się za trzy godziny na mecie, miejsce nie miało znaczenia bo i tak wiem że usłyszę jej głos nawet przy tych ryczących głośnikach i krzyczącym tłumie.
Kilka dni przed startem dostałem cenną wskazówkę od mojego mentora biegowego, aby w chwili kiedy stwierdzę, że nie dam rady osiągnąć celu, zejść z trasy. Nie jako przegrany, ale jako rozsądny i dojrzały biegacz. Słyszałem jak to do mnie mówi, jednak nie do końca słuchałem. Mądrość tych słów poczułem dopiero po przebiegnięciu około 10 kilometrów, wtedy już zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, że ten cholerny maraton może być nie dla mnie. Przeprowadziłem kilka poważnych rozmów z samym sobą i coraz bardziej przekonywałem się w tym, że chyba jednak zdrowy rozsądek może być lepszy niż chore ambicje…
Wysoka temperatura, szalejące tętno oraz coraz to sztywniejsze nogi wygrywały z moim ustalonym równym tempem. Zaczynała się powolna klęska, najpierw jakieś 5 sekund na kilometr a później już nawet doszło do pół minuty. Na dwudziestym kilometrze szanowny pan maraton wrocławski kazał mi zejść z trasy, wspólnie z moim mentorem podkładali mi kłody pod nogi krzycząc na całe gardło abym był rozsądny. Podpowiadali mi nawet, że za miesiąc jest Poznań i tam mogę doznać rozkoszy zwycięstwa, ale dzisiaj to nie jest mój dzień.
Co zrobić, co zrobić, zejść czy jednak powalczyć, juz nie z czasem ale o jakąś ciekawą lokatę. W okolicach 21 kilometra spuściłem głowę i zwolniłem niemal do marszu, była to ta chwila w której czułem się przegranym. Jeszcze była szansa, bo czas na półmetku miałem nie najgorszy, to tylko minutę straty ale wiedziałem, że druga połowa będzie gorsza.
Czy to był dobry moment na zejście z trasy, chyba tak, bo nie byłem jeszcze na tyle zmęczony, aby już po wszystkim kontynuować trening do kolejnej szansy w Poznaniu. Po półtora godzinnym biegu, przegranym biegu, pozostało mi tylko wrócić na linie startu. Miałem niestety tego pecha, że byłem w najdalszym punkcie i miałem sporo do przejścia. Z głowa spuszczoną, powłócząc nogami wracałem do żony znaleźć ukojenie.
Kierunek tej powrotnej drogi wyznaczał mi GPS bo nie znałem miasta. Szedłem i rozmyślałem o tym co się stało, mając nadzieje, że dostane druga szanse. Myślałem, że jestem rozsądny a nie przegrany jednak wewnętrzne ego upodlało mojego ducha, próbowało go złamać, co zresztą świetnie mu wychodziło. Droga powrotna zajęła mi kolejne półtorej godziny, jednak przynajmniej byłem słowny, wróciłem do żony za trzy godziny. Jakie było jej zdziwienie, kiedy odszukałem ją w tłumie a widok jaki zobaczyła był dalece odmienny od tego jaki widziała na linii mety.
Kolejni zawodnicy przekraczali ją zupełnie wycieńczeni, a ja byłem załamany ale nie zmęczony, nie byłem już nawet specjalnie spocony. Po spotkaniu z żoną chciałem tylko jednego, uciec jak najszybciej, wrócić do domu i zrobić wewnętrzny rachunek sumienia, rachunek zysków i strat. Wieczorem dostałem gorączki a następnego dnia przeczytałem jaki to był straszny maraton, jak ludzie padali jak muchy a o rekordach życiowych nie było mowy. Wewnętrzny kac moralny męczył mnie przez dwa dni, jednak zapisanie się na Poznań zadziałało jak aspiryna na ból głowy.
Niebawem po mojej przegranej walce przyszła kolej na walkę mojego taty. Rezultat był podobny a jako wyrok usłyszeliśmy: "tata ma nowotwór żołądka". Od tej pory wszystko toczyło się juz szybko, każdy dzień był cenny i przez cały ten czas nie opuszczała nas nadzieja. Tata nadal wałczył o zdrowie a ja o wydolność. Ja wylewałem z siebie siódme poty, a tacie wycinali po kawałku zaatakowane organy. Ja swoja walkę wygrałem w Poznaniu, a on przegrał 20 stycznia.
W jego ostatniej drodze towarzyszyło mu całe mnóstwo ludzi, a ponieważ tata był wyjątkową osobą, która cicho stąpała drogą swojego życia nie pozostawiając za sobą wyraźnych śladów, był też bardzo lubiany i szanowany.
Późną jesienią dyrekcja 29. HASCO-LEK Wrocław Maratonu zrobiła mi miłą niespodziankę, wysłali mi medal pamiątkowy z imprezy. Medal miał odciętą zawieszkę, ale stanowił pamiątkę po mojej przegranej walce. Pamiętam jak ubierając się w dniu ostatniej drogi taty podjąłem decyzje, że ten właśnie medal oddam jemu. Niech spocznie razem z nim w grobie na znak naszej przegranej walki.
Myślę, że historia tego medalu nie jest tuzinkową historią i jestem przekonany o tym, że tata chciałby aby ona powstała.
Michał Brzenczek |
| | Autor: Arti, 2012-02-16, 17:33 napisał/-a: Nie wiedziałem,że wśród biegaczy potrafią być aż tak okrutni ludzie...na szczęście to promil.
Maraton jest na tyle ciężki czy to w formie czy bez formy ,że może się to komuś wydawać dziwne ale dla biegacza to jak pielgrzymka a codzienny trening to jak codzienna modlitwa.
Dlaczego? bo wtedy zostajemy sami z sobą, z własnymi myślami, słabościami i kiedy pokonujemy zwątpienie stajemy się silniejsi czy to po każdym treningu czy po każdym biegu.
| | | Autor: poltergeist, 2012-02-16, 18:50 napisał/-a: "przepraszam - rozpisałem się... już mnie nie ma i nie będzie!" Marcin 3mam za słowo !!! | | | Autor: wigi, 2012-02-16, 21:21 napisał/-a: Wielka szkoda, że autorowi tej opowieści zabrakło motywacji i nie ukończył tego trudnego maratonu. A z treści wynika, że mógłby dobiec do mety, ale mu się nie chciało i nie opłacało, bo i tak nie uzyskałby założonego wcześniej wyniku (poniżej 3 godzin).
To był bieg tylko dla wyniku (rekordu), dlatego zakończył się porażką.
Autor na początku napisał: "Każdy z nas miał jeden cel, ukończyć ten bieg z jak najlepszym wynikiem." Gdyby tak było, to większość (wzorem autora) nie dobiegłaby do mety...
Kto inny, w podobnej sytuacji, może przewartościowałby swoje „ambitne” plany już nawet w trakcie biegu i powiedziałby sobie: „mimo tego upału i nie najlepszego samopoczucia dobiegnę do mety – ten trudny bieg dedykuję Tobie, Tato!”, a potem medal (z zawieszką) darowałby ojcu... | | | Autor: Arti, 2012-02-16, 22:31 napisał/-a: Dlatego ta historia tym bardziej niestety tragiczniejsza...obaj ponieśli porażkę. Dlatego tak bardzo już po fakcie w duchu byśmy życzyli aby obaj odnieśli zwycięstwo i pokonali słabości i chorobę. | | | Autor: tytus :), 2012-02-16, 23:07 napisał/-a: I to jest prawdziwa puenta | | | Autor: Mixer, 2012-02-16, 23:18 napisał/-a: Taki człowiek jak Pan marcin z Bogiem nie ma nic wspólnego. Szatan przez niego przemawia!!! a kyyysz! | | | Autor: MICHAŁ1980, 2012-02-17, 10:15 napisał/-a: Cynizm osiągnął swoje apogeum.
Ale na szczęście to tylko promil jak mówi Arti. | | | Autor: michal71, 2012-02-17, 10:35 napisał/-a: Witam Wszystkich.
Po komentarzach jakie stworzyliście, mimo, że wywołują skrajnie różne emocje, jestem bardzo usatysfakcjonowany z tego artykułu. Celowo połączyłem w nim kilka wątków, które w większości wychwyciliście. Pozostał jeszcze jeden, nie poruszony, celowo go umieściłem tutaj bo mam zamiar go rozbudować. Obiecuje, że już wkrótce to nastąpi. Gorąco pozdrawiam Wszystkich i dodam jedno, życie jest naprawdę piękne tylko trzeba to piękno umieć odszukać w każdych warunkach. | | | Autor: a.czykinowski, 2012-02-17, 17:11 napisał/-a: Witam widzę, ciekawy i poruszający artykuł jak i ostrą polemikę. Dorzucę i moje przysłowiowe ‘’3 grosze’’.
Również miałem startować w tym maratonie wrocławskim byłby to mój (5 maraton życiowy). Opłatę startową opłaciłem bardzo szybko, bieg wpisałem w terminarz i intensywnie się przygotowywałem: trenując, biegając i startując w poszczególnych zawodach na ziemi dolnośląskiej i opolskiej.
Okazało się że, w ramach urlopu czeka mnie wyjazd do Włoch 12 września czyli w poniedziałek po maratonie (i to jazda autobusem).
Każdy zaczął mi odradzać start w tym maratonie wiedząc że, czeka mnie długa jazda.
Ja nie brałem tych słów poważnie, mówiłem:- nie wyobrażam sobie że, nie wezmę udziału w tym maratonie.
Do końca byłem przekonany że wystartuję i taki miałem cel. W sobotę 10.09 odebrałem pakiet startowy, później pasta party, widziałem również prezentację Kenijczyków i innych czołowych biegaczy. A cały tydzień jak na wrzesień mieliśmy temperaturę istnie letnią +30 stopni C. Będąc na Stadionie Olimpijskim, spotykając kolegów, czując ducha sportu i atmosfery wielkiego wydarzenia utwierdziłem się że, jutro na pewno wystartuję!
Wieczorem zacząłem pakować walizkę do Włoch na wyjazd i przygotowywać rzeczy sportowe na maraton.
Śledząc portale pogodowe wyczytałem że , 11 września nadal będzie gorąco.
Zacząłem się zastanawiać czy start w maratonie ma sens, w szczególności kiedy jest taki upał a tym bardziej w poniedziałek mam o 4 rano wyjazd. Miałem już rozterki co robić? Przypominałem sobie że, po maratonie 3 dni dochodzę do siebie (zawsze mam problemy otarć pachwin, i człowiek cały obolały).
Nie mogłem długo zasnąć gryząc się z tematem maratońskiego biegu.
W niedzielę wstałem o 7 rano i stwierdziłem że, jednak nie wystartuję w tym maratonie.
Dopakowałem walizkę podróżną i przed 9 szybko wyjechałem z Wrocławia bo mieli już zamykać ulicę w związku z biegiem. W aucie z tyłu rozłożyłem koszulkę i mój numer startowy.
Chylę czoło przed wszystkimi którzy startowali w tym maratonie i biegli w wielkim żarze ponad 30 stopni C! Słyszałem i widziałem w TV- niektórzy zawodnicy byli tak wycieńczeni, że linię mety przekraczali, dosłownie czołgając się.
Gratulacje dla wszystkich, którzy stanęli na linii startu, mieli odwagę zmierzyć się z aurą i dystansem!
Nie czuję się przegrany, nie mam już wyrzutów sumienia że, nie biegłem.
Dziś nie poddaję się, biegam dalej, siła, chęci i motywacja są we mnie bo bieganie to moja pasja! Przede mną kolejne kilometry, starty w zawodach, półmaratonach i maratonach. Czas na kolejne wyzwania.
Pozdrawiam wszystkich:-)
| | | Autor: wiechu44, 2012-02-18, 22:48 napisał/-a: Twoja wypowiedź jest bez sensu. Nie warto się nawet angażować w komenatrz. | |
|
| |
|