Wiosna, która niesie ze sobą ważne imprezy biegowe, zbliża się nieuchronnie, ale tymczasem złośliwa zima rozpanoszyła się na dobre, przeszkadzając w przygotowaniach do wiosennego sezonu. Są z tej sytuacji trzy wyjścia: można biernie czekać w zaciszu domowym na warunki bardziej przyjazne bieganiu lub też, wykazując się ogromną determinacją i hartem ducha, biegać przy dwucyfrowych mrozach. Można też wybrać trzecią opcję – bieżnię.
Postawa "na lenia"
Czekałam grzecznie na ocieplenie jeden tydzień, potem drugi – zima ma swoje prawa, niech sobie więc poszaleje. Ale ile można czekać? Moje nogi, do licha, też mają swoje prawa! Jeśli nie dam im się wybiegać, to zbuntują się i odmówią współpracy w kluczowych momentach (np. w czasie najbliższego półmaratonu). Wyż syberyjski nie może przecież stanąć na drodze do mojej, wciąż pożal się Boże, kariery biegowej.
W "hardkorowych" warunkach
Nie ma więc co się rozczulać nad sobą i trza wziąć byka za rogi. Ale od której strony zabrać się za niego w taki mróz?! W co się ubrać, żeby nie było zimno, ale żeby też nie za gorąco? Tak, tak, znam zasady ubierania się w taką pogodę. Ale i tak, przy ich zachowaniu, czuje się chyba spory dyskomfort? Pewności nie mam, bo przecież do tej pory nie zaliczyłam biegu w temperaturze, w której zamarza wódka. Więc wciąż się wahałam czy pójść na całość i zaliczyć ten "hardkorowy" bieg.
Dobra – pomyślałam – ubiorę się na cebulę, w te wszystkie oddychające ciuchy, niech mi będzie ciepło, niech się nawet zleję potem (nie pocą się tylko szachiści), niech mnie owieje zimny wiatr, nie pierwszy to raz i nie ostatni. Ale co z twarzą? Przecież wystarczyło mi kilka minut spokojnego marszu do pracy, aby mieć wrażenie, że mój nos zaraz odpadnie, a lica zmrożą się na kość, po czym, niczym tafle lodu, popękają i skruszone posypią się z wdziękiem pod buty.
Jak więc ochronić twarz w czasie kilkukilometrowego biegu, żeby nie odmrozić facjaty i nie rozwalić sobie przy okazji oskrzeli? Bieg w kominiarce? Po kilku minutach w okolicy ust i nosa pewnie zgromadziłoby się na tkaninie tyle śniegu, że można by ulepić dorodnego bałwana.
Dobra, niech będzie, że wymyślam sobie problemy, że się nie znam, że jestem mało profesjonalna a nawet, że jestem zwykłym mięczakiem. Faktem jest, że odpuściłam sobie bieganie w takiej temperaturze. Jednak ta moja bezczynność nie dawała mi spokoju, zwłaszcza, że zima nie powiedziała ponoć jeszcze ostatniego słowa.
Pierwsze koty za płoty
Postanowiłam więc zmierzyć się z bieżnią. Wśród części biegaczy nie cieszy się ona zbyt pochlebną opinią. Jest wykorzystywana, a i owszem, ale zgodnie z zasadą "jak się nie ma tego co się lubi, to się lubi to, co się ma". Uznałam więc, że i ja muszę polubić to, co mam akurat do dyspozycji – czyli bezduszną maszynę zamiast ukochanego, choć kapryśnego pleneru.
Stanęłam na pas biegowy, wstawiłam szklankę wody w miejscu do tego przystosowanym, wsunęłam w uszy słuchawki z wielce dynamiczna muzyką i gotowa na wszystko odpaliłam bieżnię. Poszło! Acz w żółwim tempie. Zwiększyłam więc prędkość. No, w końcu ze spaceru przeszłam płynnie do biegu...
Zabawne to uczucie, bo do tej pory musiałam przebierać nogami, żeby przemieszczać się po nawierzchni, a tutaj to nawierzchnia się przemieszczała, zmuszając moje nogi do biegu. Biegłam więc i biegłam, a tymczasem minęło dopiero 10 minut. No tak, ludzie mieli rację, że na bieżni czas się dłuży, że nudno, że monotonnie. A ja założyłam sobie, że przez godzinę pobiegnę! Zwariuję do tego czasu, gapiąc się wciąż w ścianę lub zamiennie na wyświetlacz.
Nie taka bieżnia straszna jak ją malują
I zatęskniłam za tym wszystkim, co zawsze mijałam w czasie biegu. Za drzewami, za ścieżkami, za stawem, za śpiewem ptaków, za zapachami, za słońcem w dzień i za chmurami, za grą światła, za wieczornymi latarniami cudnie wyznaczającymi trasę biegu, za mijanymi biegaczami niosącymi pocieszenie, że nie jestem jedyną szurnięta biegaczką, która zmaga się ze sobą bez względu na porę roku i porę dnia.
Po jakiejś chwili pomyślałam jednak, że nie jest aż tak źle na tej bieżni, bo z drugiej strony patrząc na sprawę, nic we mnie nie wieje, nic na mnie nie pada, mróz nie atakuje, nie muszę mieć na sobie tych wszystkich warstwowych ciuchów. Pod nogami nie ma ani kałuż, ani lodu, ani błota, ani śliskich liści, ani wystających korzeni, a za moimi apetycznymi (dla ssaków mięsożernych) łydkami nie biegnie żaden wkurzony pies, spuszczony ze smyczy przez beztroskiego właściciela. Och, bieżnio moja droga, jednak cię lubię i przestawszy grymasić, przebiegnę na tobie całą godzinę.
Biegłam więc dalej. Czas mijał a ja odkryłam, że już mi się tak strasznie nie dłuży. Pomyślałam, że człowiek, który się lubi, nie może nudzić się sam ze sobą. Generalnie biegacze najczęściej przecież spędzają samotnie długie godziny, ale ta samotność ich nie męczy i nie nudzi. Jaka więc różnica czy biegnie się w parku czy w lesie czy wzdłuż drogi czy na bieżni? Zawsze jest o czym pomyśleć. I pewnie dlatego po jakimś czasie już nie przeszkadzała mi ściana naprzeciw ani wyświetlacz, który monotonnie pokazywał liczby.
W połowie dystansu uznałam, że zasłużyłam na nawodnienie. Szklanka z wodą kusiła swoją zawartością, ale jak się tu napić, nie wybiwszy sobie zębów przy prędkości 9 km/h? Cha! A to ci dylematy bieżniowej debiutantki. Przygotowałaś sobie picie w szklance, paniusiu, to teraz masz problem. Musiałam więc zahamować tego pędzącego rumaka, napiłam się i znów pogoniłam bestię, aby ostatecznie dobiec do mety po zaplanowanej godzinie.
"Kiszce" mówimy nie!
Już mi nie straszny wyż syberyjski, nie straszna żadna śnieżyca, ni ulewa żadna, mogą nawet żaby z nieba lecieć a ja i tak będę biegać, bo znalazłam alternatywę dla pleneru. Chwała temu, kto wymyślił bieżnię, bo mimo kilku minusów, ma jednak sporo plusów, a najważniejszy jest taki, że pozwala szlifować formę, gdy za oknem "kiszka"! |