II Supermaraton „Morsy Króla Eryka” w dniu 3.03.02 odbył się inną niż w ubiegłym roku trasą, dystans pozostał 100 km. Start i meta biegu znajdowały się w Sławnie, skąd drogą asfaltową należało dobiec 12 km do Sławina. Następnie na biegaczy czekały 3 pętle Sławino-Darłowo o długości ponad 25 km, dalej powrót do Sławna. Bieg rozegrano w formule podbnej do Maratonu 75-lecia Gdyni tj. można było ukończyć bieg na 37, 63, 88 i 100 kilometrze.
Do Sławna dotarłem w dzień poprzedzający imprezę. W biurze zawodów o godzinie 12.00 powitał mnie Andrzej Żukowski organizator imprezy. Miało przyjechać ok. 30 biegaczy, tak wskazywała liczba nadesłanych zgłoszeń. Ostatecznie do wieczora dojechali następujący biegacze:
Przemysław Torłop Olimpia Gdańsk (zajął II m.),
Bogdan Kasprzyk KB Neptun Kołobrzeg ( ukończył bieg na 37 km. ),
Faworyt Zbigniew Malinowski Domolux Kołobrzg ( WYGRAŁ ),
Krzysztof Bartkiewicz Toruń ( wycofał się na 37 km ),
Tadeusz Ruta Meta Lubliniec Łódź ( zajął V m. ),
Piotr Paduch Adrianna Kosowizna Bajerze ( zajął III m. ),
Debiutant Trzebiński Marek TKKF Przyjezierze Koszalin
( zgubił trasę, przebiegł 75 km )
oraz wielka trójka zabezpieczająca tyły biegu Wypych, Spychalski, Ciba dotarli na
metę razem w świetnych nastrojach.
Tę trasę zapamiętam do końca życia, bo to w końcu pierwsza setka jaką pokonałem. Pierwsza setka kilometrów oczywiście, oczywiście pieszo.
Około 6:10 przy –5*C z centrum Sławana 3.03.02 nastąpił strat ostry biegu na dystansie 100 km. Ostatecznie startuje nas czternastu. Biegniemy przez dłuższą chwilę w grupie, za chwilę zostajemy z tyłu z Radkiem i Tadziem. Podążamy asfaltową, pokrytą gołoledzią i śniegiem drogą w kierunku Sławina. Zaczyna się rozwidniać, wyprzedza nas samochód, to jakaś ekipa wraca z imprezy, pozdrawiają nas i gratulują podjętego wyzwania, dwie blondyneczki na tylnym siedzeniu z lekko zmęczonymi oczętami wyglądają wręcz na zafascynowane, jedna z nich podaje mi rękę w geście gratulacji. Zimno daje się trochę we znaki bo wiatr wieje od czoła. Dobiegamy na pierwszy punkt w Słowinie (12 km). Doganiamy debiutanta biegnącego w zwykłej czapce z daszkiem i bez rękawiczek. Na punkcie odżywczym ma problem z wysłowieniem się tak ma zmrożoną twarz. Na przystanku czeka na nas ciepła woda z sokiem, szybki łyk i dalej w drogę w kierunku na Darłowo. Teraz wpadamy już centralnie pod północno-zachodni wiatr, ale o niedogodnościach jakoś nie rozmawiamy. Ja jednak w duchu myślę „cholera, jak dam radę to będę musiał pokonać ten odcinek jeszcze 2 razy”. Na drodze pojawiają się pługi. Wreszcie Darłowo-22 km, a ja mam już tak wymieszane, że mógłbym już skończyć, myślę o jedzeniu, obawiam się, że rano za mało zjadłem. Dopadam do gara z ryżem, Tadziu i Radek pouczają mnie, że nie przyszliśmy tu celebrować posiłki tylko biegać. Łapki mam „nieco” zgrabiałe, liczę na wschodzące słońce. W Jeżycach skręcamy w kierunku do Słowina by zamknąć pierwsza pętlę. Droga prowadzi ostro pod górę, więc Tadziu zarządza pokonanie wzniesienia marszem. Rozmawiamy o ewentualnym zakupie piwa w Słowinie. Wbiegamy do lasu, droga nie dosyć, że ośnieżona i oblodzona to robi się nierówna, jakiś ostro wypaczony bruk i zmarznięte mokradło. Biegnie mi się źle i znowu myśli, że jeszcze to samo 2 razy. Dobiegamy do Słowina jest około dziesiątej, ale dowiadujemy, że sklep otwierają dopiero po mszy, tj. o 11:00. Wychodzi na to, że piwo wypijemy dopiero za 25 km. Tym czasem jesteśmy na 37 “kaemie”. W remizie zajadamy ciasto i czekoladę, parę kostek kitram do kieszeni. I znowu 10 km pod wiatr do Darłowa, droga zaczyna topnieć. Cały czas czuję jakieś mulenie w łydce i jakiś nieopisany dyskonfort psychiczny, nawet wesołe dowcipkowanie Tadzia mnie nie pociesza. Na afalcie widać oznaczenia po jakimś innym biegu, jest jakiś punkt odniesienia biegnę z Radkiem, zerkam na stoper, zaczyna mieć wrażenie, że opóżniam bieg naszej trójki. Postanawiam oszczędzać czas na punktach żywieniowych. Mam mały zapas czekolady ze Słowina, więc w Darłwie nie tracę za dużo czasu, wyrywam się do przodu. Przed zakrętem do lasu Tadziu i Radek doganiają mnie. Znowu walka z rozstajami i Słowino, 63 kilometr. Jakiś głos woła mnie po iminiu, to państwo Andrzejewscy, za ich sprawą mamy wyniki sławińskiego biegu, a wcześniej informację o nim na naszej stronie. Czyję się jak ktoś znany, miły akcent. Po chwili rozmowy wpadamy do sklepu, kupuję dwa piwa, Tadziu nalewkę, łyka ją duchem przed sklepem przy aplauzie zgromadzonym, miejscowych koneserów napojów wyskokowych. W remizie jestem tylko chwilę, walę dalej na Darłowo, docieram tam przed Tadziem i Radkiem, którzy doganiają mnie znowu przed skrętem na Słowino. W lesie dubluje nas Malinowski, docieramy do Słowina-88 km. Biegniemy ostani, ale wiemy, że kilku się już wycofało. Za Słowinem karetka z obstawy biegu zaczyna być dla nas uciążliwa, co chwila sugerują nam byśmy wsiadali. W końcu na 5 kilometrów przed metą, pani z karetki stwierdza, że ona nie ma za to płacone ( a my się ociągamy). Jest zmierzch, ale w oddali widać światła Sławna. Dobiegamy do mety, bez eufori, daliśmy radę. Walka od świtu do zmierzchu trawała dwanaście i pół godziny. Na sali krótkie zakończenie, Tadeusz przkazuje mi swój puchar pamiątkowy, bo dla wszystkich nie starczyło – sponsorzy zawiedli, piękny koleżeński gest. Bez niego i Radka mógłbym nie ukończyć biegu, ale oni mnie pilnowali żebym nie wymiękł.
Trzeba przyznać, że Adrzej Żukowski musiał się nieźle nalatać i napracować, by nakaładem środków jakim dysponował zorganizować taką wspanaiłą imprezę, dla w sumie tak niewielkiego grona pasjonatów. Warto wspierać Andrzeja choćby samym uczestnictwem w jego imprezach. TKKF Przyjezierze Koszalin chce mu pomóc, mam nadzieję ,że dotrzymają słowa. Słyszałem też o planach noworocznego maratonu w Koszalinie.
Andrzej, pozdrawiam, to co robisz dla mnie BOMBA.
|