Każdy biegacz ma swój własny, określony cel. Dla jednego będzie to samo ukończenie biegu, dla innego walka o jak najwyższą lokatę, jeszcze inny będzie starał się pobić swój rekord życiowy a nawet wygrać główną nagrodę lub pobić rekord trasy. Ktoś pobiegnie charytatywnie, ktoś tylko dla siebie, jeszcze inny pobiegnie, bo założył się z kumplami, że da radę. Jedna dyscyplina sportu a jak wiele różnych celów, którymi się ludzie kierują.
Ściśle ukierunkowana droga naszych treningów pozwala z większym optymizmem i motywacją spoglądać w naszą biegową przyszłość. Każdy kto spróbował biegania doskonale wie o czym piszę. W tym artykule chciałbym poruszyć pewną kwestię, która dotyczy biegaczy biegających już na wyższym poziomie. Nie chcę tutaj określać konkretnej granicy pomiędzy bieganiem amatorskim a bieganiem wyczynowym, ponieważ takiej granicy po prostu nie ma. Ktoś kiedyś pięknie określił, że bieganie wyczynowe zaczyna się wtedy, gdy trenujemy w celu poprawy wyniku i nie jest istotne czy chcemy poprawić się (w maratonie) z czasu 4:20 na 3:59 czy też z 2:50 na 2:45, tutaj ważny jest cel, który kieruje nami i każe stosować określone środki treningowe aby na kolejnych zawodach swój czas poprawić. Dlatego też rozpatrując problem, który chcę poruszyć będę podawał przykłady opierając się na wynikach z różnych przedziałów, ale trzymając się pewnej granicy.
A co właściwie jest przedmiotem tego artykułu? Chodzi o cele, które czasami przyćmiewają radość z biegania. Nie od dziś znane jest ogólnoświatowe hasło run for fun, jednak istnieje obiegowa opinia, że dotyczy ono tylko zawodników biegających niezbyt szybko. Tacy bowiem biegają sobie na luzie, nie nastawiają się specjalnie na wynik, podczas zawodów ucinają sobie pogawędki i ogólnie cieszą się swoim sportem. To jest niewątpliwie run for fun, ale dla mnie ten termin oznacza coś znacznie więcej i nie dotyczy tylko wolniejszych biegaczy. Mam tutaj na myśli umiejętność wykorzystania swoich możliwości nie tylko w aspekcie poprawy wyniku, ale także współzawodnictwa.
Jako przykład podam biegacza, którego rekordy życiowe są już całkiem przyzwoite, nie jest to już amator, ale także nie zawodowiec, jego życiówka w maratonie to 2:45. Taki biegacz trenuje bardzo ciężko, ponieważ chce kiedyś osiągnąć wynik poniżej 2:40. Wkłada więc mnóstwo swojej energii w treningi, poświęca się temu bez reszty i bardzo dobrze – w końcu ma cel, o którym wcześniej wspominałem. Po wielu miesiącach treningów staje na starcie dużego maratonu i osiąga czas 2:43 zajmując 125 lokatę.
Jest niezadowolony, sfrustrowany, brakuje mu motywacji do dalszego biegania. Na jakiś czas się wypala, ale wkrótce znowu powraca do biegowego świata. Wznawia treningi i tym razem osiąga 2:41, tym razem zajmując miejsce 85. To już bardzo blisko, ale jeszcze nie to. Po 5 latach intensywnych treningów osiąga wreszcie wymarzone 2:39. Jest wychudzony, przetrenowany i nie ma już więcej motywacji. Po roku poprawia się jeszcze na 2:38 i taka życiówka zostaje mu już do końca życia.
Inny biegacz posiada słabszy rekord życiowy w maratonie, ponieważ ,,tylko"" 2:57. Jest jednak zadowolony, że w ogóle był w stanie osiągnąć takie wyniki i ze plasuje go to już w stawce, jak to niektórzy określają szybkobiegaczy. Jego celem podobnie jak poprzednika jest poprawa wyników, ale na 2:49. Trenuje więc sobie spokojnie, co nie oznacza wcale, że gorzej. Po drodze zalicza mniej obsadzony maraton, gdzie z wynikiem 3:02 zajmuje 3 miejsce w klasyfikacji generalnej.
Później zalicza też start na 10km gdzieś w Niemczech, gdzie jest 11 w klasyfikacji generalnej, ale wygrywa swoja kategorię wiekową. Po kilku latach treningów, na jednym z dużych, szybkich maratonów osiąga wynik 2:51. Nie jest to szczyt jego marzeń, ale cieszy się z progresji i ma dalszą motywację do biegania.
To krótkie porównanie sylwetek dwóch biegaczy o takim samym celu, ale dążących do tego celu różnymi drogami. Pierwszy wybrał drogę ,,przez piekło"", katował się, trenował na granicy swoich możliwości i poprzez wiele wyrzeczeń doszedł do wyniku o jakim marzył – 2:38. Startował tylko w dużych wielotysięcznych imprezach i mimo dobrych rezultatów osiągał odległe miejsca.
Drugi trenował równie ciężko, ale co jakiś czas dla zabawy czy też poprawy własnej samooceny i motywacji startował w mniejszych biegach, gdzie zajmował miejsca w ścisłej czołówce a nawet zdarzało mu się wygrywać. W końcu nie osiągnął wyniku o jakim marzył, ale za to zgromadził pokaźną kolekcję pucharów z biegów, gdzie stawał na podium. Który z tych dwóch biegaczy postąpił słuszniej? Na pewno jest to kwestia do dyskusji, ponieważ nikomu nie powinno się ingerować w sposób trenowania ani założone cele. Jedno jest jednak pewne, bez względu na to czy rekord życiowy oscyluje w granicach 3:00, 2:50 czy 2:40 to jednak jest nadal poziom, nie pozwalający rywalizować z zawodowcami z czołówki Polski.
Po co się więc wypalać i zarzynać skoro i tak nie pokona się określonego pułapu, który pozwoliłby na wejście do elity? Zawodowcy potrafią w debiucie pobiec maraton poniżej 2:20 i startują ze znacznie wyższego pułapu. Wśród amatorów – owszem znajdują się talenty, ale raczej bardzo rzadko się zdarza aby ktoś nawet z poziomu 2:40 nagle wbił się w grupę biegającą poniżej 2:20. W tej sytuacji znacznie lepszym rozwiązaniem jest jak najlepsze wykorzystanie już tego własnego potencjału i po części bawienie się bieganiem, startowanie tam gdzie jest szansa rywalizacji na podobnym poziomie a nawet zdobycie wysokiego miejsca w generalce, ponieważ nie wszędzie nasi koledzy z elity zaglądają.
I nie chodzi tu o to aby ktoś z życiówką 34min na 10km wystartował w jakimś malutkim biegu osiedlowym gdzie 90% stanowią dzieci, wygrywając z czasem bliskim życiówki, wyprzedzając drugiego zawodnika o ponad 10min. Tu chodzi o taki wybór biegu, w którym mógłby rywalizować z grupą na podobnym poziomie osiągając oprócz dobrego miejsca satysfakcję i radość z możliwości poczucia namiastki zawodowstwa, znalezienia się w centrum uwagi i podniesienia własnej samooceny. Wówczas nie jest to postrzegane przez innych jako przejaw cwaniactwa i próby uczynienia z siebie gwiazdy, ale jako coś zupełnie normalnego.
Oczywiście można zaobserwować takie małe biegi, gdzie niemal wszyscy prezentują bardzo amatorski poziom sportowy i nagle przyjeżdża ,,zawodowiec"" z ,,super"" życiówkami. Jako przykład mogę podać pewien mało znany bieg przełajowy na 5km w województwie lubuskim, startuje tam co roku zaledwie kilkudziesięciu zawodników. Wszyscy prowadzą bardzo ciekawą rywalizację, wielu się zna od lat a poziom jest bardzo zróżnicowany. Niestety rywalizacja o pierwsze miejsce przebiega już niestety w zupełnie innej atmosferze. Oto bowiem pojawia się na starcie zawodnik, który po bardzo widowiskowej rozgrzewce, w jaskrawej koszulce z nazwą klubu, z profesjonalnymi kolcami na nogach szykuje się do ,,sprintu"".
Od początku obiera prowadzenie, wydziera do przodu jak oszalały aż się za nim kurzy zostawiając w tyle resztę stawki. Po niecałych 17min pojawia się na mecie a drugi zawodnik dopiero po 20. Nasz bohater nieco zajechany rozgląda się wokoło czy wszyscy go widzą i należycie oklaskują. Po jakimś czasie staje na podium, odbiera puchar i jedzie do domu. Owszem wygrana mu się należała – pomyśli wielu z nas, pytanie tylko jaka w tym satysfakcja? Przecież z rekordem życiowym poniżej 16min miałby szansę w wielu innych biegach, ale prawdopodobnie boi się prawdziwej rywalizacji...
Rozpatrując to w takim właśnie przypadku uczestnictwo w małych imprezach przez zawodników wyższego formatu, rzeczywiście nie ma sensu. Jednak gdy dobry biegacz jedzie na zawody i startuje z równymi sobie to takie zachowanie zasługuje już na uznanie i w przypadku wygranej rzeczywiście można mówić o sukcesie. Nie ma wtedy tej chorej dysproporcji wynikowej i bezsensownej radości z pokonania tych, którzy nawet nie mają szans podjęcia walki. Dlatego też bardzo ważne jest umiejętne wybranie sobie takiego biegu tak aby być w nim prawdziwym zwycięzcą a nie pseudo zawodowcem, który chce się dowartościować kosztem słabszych. Wtedy, po takiej uczciwie wypracowanej wygranej (lub choćby zajęciu wysokiego miejsca) na pewno łatwiej się zmotywować do dalszych treningów.
I można podać wiele przykładów takich zawodników jak np. Piotr Suchenia, Grzegorz Czyż czy Marek Swoboda, którzy chociaż nie należą do ścisłej polskiej czołówki to jednak potrafią wykorzystać swoją moc i czerpać z biegania niewymierne korzyści w postaci niezliczonej ilości wygranych biegów. I to niewątpliwie jest ich źródłem motywacji do tego aby dalej trenować a po drodze robić niezłe rekordy życiowe.
Znam też zawodników tzw. przyczajonych, z dobrymi życiówkami, ale raczej nie startujących w małych biegach, ale szykujących się na jakieś konkretne wydarzenie sportowe o randze mistrzowskiej, jak np. tegoroczne Mistrzostwa Polski Weteranów w Półmaratonie. Tam zwycięzcą dość niespodziewanie został zawodnik KB Maniac Poznań – Sebastian Boncler, który jakiś czas później zajął 4 miejsce w Mistrzostwach Polski Weteranów w Maratonie Lęborku, kończąc sezon 4 miejscem Mistrzostw Polski w Maratonie w Dębnie. Warto podkreślić, że obecnie biega on na poziomie 2:30-2:35 maraton i 1:12-1:14 półmaraton co czyni go zawodnikiem z górnej półki, ale jeszcze nie zawodowcem.
I to jest właśnie znakomity przykład jak mądrze wykorzystać swoje wyniki do osiągania robiących wrażenie sukcesów. I dlatego uważam, że jeśli już posiada się takie możliwości i wyniki pozwalające na rywalizację nawet w tych najmniejszych zawodach to dlaczego tego nie wykorzystać? W końcu nasza elita też rywalizuje zazwyczaj tam gdzie ma szansę wygrać a nie jadą np. do Amsterdamu, Berlina czy Paryża. Istnieje wiele kameralnych, ale równie profesjonalnie zorganizowanych maratonów, gdzie walka o pierwsze miejsce toczy się wśród zawodników niekoniecznie z czołówki, np. Wejherowo, Ostrów Wielkopolski, Jelcz-Laskowice, Leszno, Radom i niezliczona ilość takich biegów na mniejszych dystansach.
Owszem kilka razy do roku powinno się a nawet trzeba wystartować na szybkiej, atestowanej trasie żeby sprawdzić swoje rzeczywiste możliwości i nabiegać ewentualną życiówkę. Jeśli jednak tego typu starty stają się celem samym w sobie dla potencjalnego szybkobiegacza to jest to w pewnym sensie droga ku zatraceniu, bo ujmując to w proste słowa; nie da rady cieszyć się z biegania jeśli ma się świadomość tego, że jest się dobrym a zajmuje się ciągle miejsca nawet poza pierwszą setką. Stąd moje osobiste przekonanie, że od pewnego poziomu ściganie się i walka o wysokie miejsce powinny być czymś powszechnym, chyba że ktoś totalnie totalnie nie cierpi ścigania się.
Granicy takiego poziomu nie ma, zwłaszcza że można ją rozpatrywać także w aspekcie kategorii wiekowych, w których także warto walczyć wbrew temu, co mówią inni. Mogę jedynie zasugerować, że takimi przypuszczalnymi wynikami, które pozwalają już nawiązać walkę o najwyższe lokaty w mniejszych biegach są 3h w maratonie i 1:20 w półmaratonie. Oczywiście im te wyniki są lepsze tym większe szanse na dobre miejsce i większy wachlarz możliwości jeśli chodzi o wybór biegu. Dlatego śmieszy mnie trochę, gdy porównuję dobrego zawodnika, trenującego od wielu lat z życiówką 2:35, którego jedynym sukcesem jest np. 150 miejsce w Maratonie Berlińskim z innym zawodnikiem o rekordzie 2:50, ale za to z 10 małymi wygranymi maratonami.
I tu nie chodzi o sprawę honoru, bo spotkałem się już z takim stwierdzeniem, że skoro ktoś biega poniżej 2:40 to nie wypada mu startować w małych biegach – wręcz przeciwnie, bardzo wypada, oczywiście w granicach rozsądku tak aby rzeczywiście było z kim na trasie powalczyć o czym już wcześniej wspomniałem. I to jest właśnie run for fun w odniesieniu do szybszej grupy biegających Polaków.
Podsumowując chciałbym stwierdzić, że powyższy artykuł nie miał na celu nikogo pouczać gdzie powinien startować czy też wskazywać jedynej słusznej drogi do osiągnięcia celu. On ma tylko pokazać, że dopóki nie jest się zawodowcem to bieganiem można się na prawdę dobrze bawić. A zgromadzone trofea z małych biegów na stare lata będą znacznie bardziej cieszyć niż 300 miejsce z Paryża, które szybko zginie w gąszczu innych wyników. Dlatego run for fun, ale jak możesz to przy okazji wygrywaj:)
|