Druga edycja Maratonu Karkonoskiego za nami.
Była wyjątkowa, tak jak poprzednie dwie.
Tak, to nie pomyłka. Jak poprzednie dwie!
Pierwszy Maraton Karkonoski został zapamiętany jako "żar lejący się z nieba". Zawodnicy przed metą zaczepiali turystów błagając o kroplę wody i modląc się o deszcz. Ich modły zostały wysłuchane, a życzenia wody zostały spełnione nawet z nawiązką podczas tegorocznego 2-giego Maratonu Karkonoskiego. Jakaż siła tkwi w modlitwie!
Piękny pogodowo tydzień nie zapowiadał aż takiej nawały deszczowej w sobotę. Już piątkowe popołudnie do suchych nie należało, a padało i wieczorem, i przez całą noc.
Poranny wyjazd wyciągiem był pierwszą próbą charakteru i wcale nie ostatnią, i wcale nie najcięższą. Ale to się dopiero miało okazać.
Na razie każdy z wjeżdżających uczestników siadał na mokrym siodełku i strugach deszczu cierpliwie mókł czekając na stację przesiadkową i na to, by w końcu znaleźć się na górze w schronisku.
Lało! Czasami padało, a czasami znowu lało.
Sytuacja na Szrenicy zaczęła robić się gorączkowa. Kolejni zawodnicy rezygnowali ze startu. Zmieniła się godzina startu, zmienił się podział na grupy startowe. Nie zmienił się deszcz. Ciągle padał.
Opóźniony start w deszczu nastąpił z wiadomością o skróceniu trasy. Śnieżka została wyłączona z biegu. Powód: burza i trzaskające pioruny. To nie były błyski fleszy fotoreporterów, to błyskawice rozświetlały trasę!
Biegniemy do Spalonej i z powrotem. W sumie 36 km.
Euforia startu zmienia się w otępienie, gdy po raz tysięczny wpada się w kałużę po kostki. Naiwni jeszcze liczą na lekko przemoczone buty i starają się omijać kałuże po kamieniach i przydrożnej trawie. Szybko jednak okazuje się, że między kępami trawy czyhają na nogi biegaczy rozpadliny po kolana z wodą, a wtedy utrzymanie równowagi jest bardzo problematyczne i nie tylko wpada się na pół uda w wodę, ale dokładając do tego wywrotkę jest się, dosłownie, po szyję w wodzie!
Dość szybko uczymy się, że lepiej biec potokiem, czyli ścieżką, wpadając ledwie ponad kostkę w wodę, niż ryzykować wywrotkę i upadek. Są to odcinki kilkudziesięciometrowe i parusetmetrowe. Muszą wyglądać niezwykle barwnie i malowniczo z grupami biegaczy rozbryzgującymi wokół wodę. Szkoda, że pogoda wypłoszyła turystów i nikt nie ogląda naszych starań w wychlapywaniu wody z kałuż.
Po drodze dowiadujemy się (co prawda nie wszyscy) o kolejnej zmianie trasy. O kolejnym skróceniu trasy. Do Odrodzenia i z powrotem. Tylko 23 km.
Powrót jest łatwiejszy, bo:
Znamy trasę!
Mamy siłę!
Nie jesteśmy wychłodzeni!
W końcu nadchodzi ten moment, że kończą się potoki wody, kończy się deszcz, kończą śliskie kamienie, a zaczyna wyżymanie ubrania i stanie w kolejce po naleśnika z serem z jagodami (pycha!).
Opowieści schroniskowe dotyczą tylko jednego tematu: kto i pokąd wpadł w wodę. Rekordziści po wywrotce byli w wodzie po szyję. Moje wpadnięcie na pół uda i to tylko jednej nogi jest przy tym nic nie znaczącym osiągnięciem.
Po pewnym czasie docierają do nas wiadomości ze świata, czyli z rejonów, gdzie woda zaczęła swoje niszczycielskie dzieło. Na dole w Szklarskiej kilka samochodów na parkingu przygniotła osuwająca się skarpa.
Dociera do nas szaleństwo tego startu.
Malkontenci rozpoczynają krytykę organizatora, który skrócił trasę maratonu, o połowę. Malkontentom odpowiem w nieautoryzowanym imieniu organizatora.
Po pierwsze: dyrektor biegu miał takie prawo. To właśnie on, Robert Gudowski, brał na siebie odpowiedzialność za każdego uczestnika zawodów, choć wielu zawodników pewnie sobie nie zdaje z tego sprawy.
Po drugie: to właśnie te góry (Karkonosze) są okryte ponurą sławą i dzierżą niechlubną palmę pierwszeństwa zbiorowych tragedii. Nie jest tak bez powodu.
Po trzecie: wielu z uczestników nie zdaje sobie sprawy ze skutków hipotermii, która by dopadła każdego z nas. Jeszcze nie wiało, tak jak potrafi wiać w Karkonoszach (rekord prędkości wiatru pochodzi właśnie stąd, nie z Tatr), a GOPR ma ograniczone zasoby ludzkie i park maszynowy do zwożenia oszołomionych biegaczy, którzy nie potrafią oszacować ryzyka.
Po czwarte: ci którzy lubią ryzykować cudzym życiem w imię własnej przygody i gardłują o krzywdzących decyzjach dyrektora biegu powinni znaleźć sobie taki sport, który pozwoli im na zabicie się bez absorbowania innych. Bieganie nie jest dla nich. Rosyjska ruletka – jak najbardziej, i to w samotności.
Toczenie sporu czy mieliśmy biec 30 km czy 20, czy 5 nie ma najmniejszego sensu.
Można wieść debatę czy zasadnym byłoby odwołanie w takich warunkach imprezy czy nie?
Nie przekładanie, a odwołanie! Ale przyznam się, że w ogóle mnie taka dyskusja nie będzie interesować. Natomiast zainteresuje mnie wynik dyskusji, czy w tym konkretnym przypadku zaliczam sobie maraton czy nie?
Skąd wątpliwość? Otóż w 2006 organizator ze względu na warunki pogodowe skrócił trasę zawodów triathlonowych zwanych Ironmanem w Nowej Zelandii. Choć dystans był zmniejszony o połowę, to jednak każdy finiszer otrzymywał tytuł ironmana, a ironmanem zostaje się za pokonanie 226 km, a nie 113 km. Co prawda zawody triathlonowe, jak i np. kolarstwo, toczą się bardziej na miejsca niż na czas, to mam wrażenie, że biegi górskie też mogą się wpisywać w taki kanon klasyfikacyjny.
Oto pytanie do dyskusji:
Czy kończąc II Maraton Karkonoski jestem maratończykiem? Trasa została przygotowana i obsadzona na 42 km, ale ze względu na warunki pogodowe i bezpieczeństwo uczestników została skrócona do 23 km. Jestem, czy nie?
Do zilustrowania tej relacji posłużyłem się zdjęciami z galerii Państwa Szpaków.
|