Nie wiem jak mnie Tomek namówił, ale jedziemy do Jakuszyc na maraton rowerowy – trochę daleko ale cóż. Jedzie z nami kolega z Brenntag’a – więc tak jak ostatnio jesteśmy na zawodach w trójkę tak jak startowaliśmy w Zdzieszowicach. Zastanawiam się jak będzie tym razem, bo ostatnio koledzy połapali gumy i nie skończyli zawodów.
Wyjazd w piątek po południu, aby w sobotę nie gonić. Dzięki temu jest czas, aby spokojnie porozmawiać. Szukamy noclegu w Jakuszycach – Andrzej ma coś klepniętego.
Jedziemy się zarejestrować – nie ma kolejki więc idzie to sprawnie – 70 zł i możemy startować. Pytamy ochroniarzy o możliwość spania w namiocie, ale nie jest takie oczywiste dla nich że nic nie nabroimy przy okazji wiec nam nie pozwalają. Zawozimy Andrzeja do jego kwatery, a urocza Pani pozwala nam się rozbić namiocikiem na placu zabaw. Tak też robimy. Siedzimy do późna sącząc piwko i rozważając kolejne plany startowe. Andrzej, jak mówi, nawet zaczyna biegać, więc to fajnie mieć kogoś jeszcze do AR.
Wstajemy o poranku i na spokojnie zwijamy namiot. Nieopodal jest gospoda, w której pałaszujemy pyszne śniadanko. Co prawda przygotowanie trochę trwa, ale warto poczekać. Udajemy się w kierunku startu trochę się rozgrzewając. Jak zwykle wchodzimy do ostatniego sektora, gdzie nasze miejsce. Przedtem oczywiście uzupełniamy płyny – tym razem darmowe, bo od sponsora.
Temperatura 16 0C, więc ubranie ciepłe się przydaje. Czekamy na strat. I parę minut po 11 zaczynamy pedałować. Od razu wpadam w korek, tak że Andrzej i Tomasz mi znikają – ładnie - myślę sobie – kiedy ich dogonię? Trasa wiedzie zakątkami Gór Izerskich, znanych większości z tras biegowych, osobiście kiepsko mi się jedzie – ale to rzecz względna.
Rys.2 - profil trasy
Podjazdy i wymagające zjazdy, i po około 1h w końcu docieram do bufetu gdzie pałaszuję bardzo smaczne ciasteczka ze słonecznikiem. Widzę też jak mi Tomek ucieka. Zjadam spokojnie, wypijam iso i walczę dalej. Doganiam najpierw Andrzeja, a potem Tomasza. Chwile jedziemy razem, ale Andrzej naciska mocniej na pedały i odchodzi nam szybko, tym bardziej iż trasa zaczyna niebezpiecznie opadać. Zostaję w tyle.
Nie mija kilkanaście sekund, a dźwięk syreny wbija się w moje uszy – zwalniam, bo zbliżam się do zakrętu, a droga cały czas mocno opada. Nie mam jaj, aby gnać, bo wiem czym to się może skończyć. Za zakrętem stoi Tomek, a obok leży przytomny Andrzej - wymieniają kilka zdań i umawiamy się na dole. Karetka zwija Andrzeja – co będzie dalej – nie wiemy.
Wjeżdżamy na trasę Mega i walczymy dalej – tereny fajne, ale bardziej momentami pod AR. Mam parę takich chwil, że żegnam się z życiem. Na jednej mijance wybija mnie trochę i o mały włos nie ląduję w rowie. Czarna chmura na horyzoncie zwiastuje rychły, niemały, opad deszczu – jak te drogi zrobią się i mokre i błotniste, to będzie rzeź. Na szczęście poza strachem o pogodę obyło się bez opadów, a cała trasa była już suchutka. Po 3h 15 min docieram do mety – Tomasz był tam 3 min wcześniej.
Znajdujemy rower Andrzeja – kask gdzieś wcięło. Andy jest w Jeleniej Górze w szpitalu i czeka na nas, bo kroi mu się dłuższy pobyt w szpitalu. Wracamy – jak to często – 3 rowery, nas dwóch, droga krajowa do naszego samochodziku. Potem zwijamy Andrzeja ze szpitala i prędziutko do Kędzierzyna, bo tej nocy Andrzej nie spędzi w domu.
Andrzej opowiada jak doszło do incydentu i jak leciał nad kierownicą – jak twierdzi są to zawody i siedział komuś na kole, a w momencie hamowania zbyt mocno przyhamował przodem i... Opowiada tez że z zawodów nie był sam tylko było ich dwóch i o tym jak sanitariusz stwierdził – a nie mówiłem ze to kwestia czasu??
Docieram szczęśliwie do domu i rano dostaję finfo, że Andrzej już po zabiegu – nie prędko wystartuje w następnej imprezie... szkoda.
|