No i minął biegowy weekend. 550 km. wyprawa do Marysi i Borowego Młyna zakończona. Jak się okazało – mogłem uścisnąć rękę mistrzyni. Kiedyś powiem dzieciom, że znałem taką jedną szybkawicę, a za zdjęcie, na której z nią jestem kupię sobie jakąś odludną wyspę.
Ale od początku.
Przyjazd do Borowego Młyna w doborowym towarzystwie. Ja, Treborus, Gaba, Janusz i Adamus (kierowca, łączę się z nim w bólu). Gospodyni ulokowała nas w jednym pokoju, przypadł mi wspólny materac z Januszem. Spałem kontrolnie na boku zaciskając na wszelki wypadek mięśnie gruszkowate (poranne zakwasy) i odchylając głowę mocno na boki by uniknąć strumienia gazów wylotowych, bo wyziew warani niszczył kwiaty (co on za izotonik pije).
Poranek powitał nas bułeczkami, serkiem i miodem. Dowiedziałem się kilku ważnych rzeczy przed biegiem, jak np. że prawdziwy maratończyk nie je miodu (żuje pszczoły) i że TIRówka żegna się z klientem „Bądź zdrów”.
Uzbrojony w tą wiedzę niezbędną do przetrwania stanąłem w niedzielę na linii startu, gdzie zawiózł nas Robert (kierowca, łączę się z nim w bólu).
Czerwona koszulka, czerwone spodenki (ciacho!), na plecach butelka z płynem, który ponoć przeczyszcza bez przerywania snu, w uszach słowa hitu „i co ja robię tu” i ... w drogę.
Biegniemy w 4 osoby wraz z dwoma Sławkami i Miłoszem. Czas płynie szybko, kilometry wolno, szukamy motywatorów w postaci kształtów płci przeciwnej kołyszących się leniwie przed nami. Szybko zjednujemy sobie obsługę punktów żywieniowych, jak również obsługę karetki. Ci ostatni nie chcą wierzyć, że po drugim kółku ten wyraz na twarzy to uśmiech jest.
W pewnej chwili dublują nas Kenijczycy, uciekają – a zaraz za nimi gonią ich nasi. Ochota na czekoladkę? A niby taki tolerancyjny kraj.
W Dargomyślu dwie imprezki i przychodzi nam do głowy, aby zapas limitu wykorzystać na integrację, ale nie ma już golonki, a na schabowym do mety nie dolecimy. Pszczół do żucia też nie zamówili.
Na trzecim kółku mijamy strażaków – twardziele. Wytrzymali już 32 km. Nic zmęczenia po nich nie widać. Ale już obie ekipy z Dargomyśla wyraźnie wchodzą w beztlen. Z doświadczenia wiem, że poszli za szybko pierwszą „połówkę”.
Muszę jeszcze wspomnieć o wężu strażackim w Dargomyślu. Strasznie niedoinwestowani są. Chyba coś tam gasili, (chociaż płomieni nie było widać), ale węża to mają do .... Cienki taki, a dziur w nim bez liku. Buty mi zmoczył i włosy na nogach rozczochrał :(.
Wbiegamy na ostatnią prostą. Robert mówi, że wyglądamy jak ze składnicy złomu (znaczy Czterej Pancerni).
JohnyBravo został trochę z tyłu, że niby zmęczony. Spodziewałem się, że podrywa kobitki (a krasawic po drodze tyle było, że ho ho po trzykroć) a on na metę z jakimś wielkim gościem potem wbiegł. Ot emancypacja.
Zegar na mecie pokazuje życiówkę, wszyscy klaszczą (to chyba jakaś tutejsza zabawa taka jest). Jeden facet coś tam o mnie mówi przez mikrofon (prorok jakiś, bo przecież mnie nie znał). Biorę medal, oddaję chipa (tu znowu kłopoty z matematyką, bo dałem 5 dyszek a dostałem 4).
Oczyszczam się z pyłu i przeżutych szyszek. Chociaż trochę do pszczoły podobne, ale nie smakują. Pożeram grochówkę i kiełbasę (zemszczę się na Januszu). Już tylko dekoracja (chyba się spóźniłem, bo mnie nie wyczytali) i Robert zawozi nas z powrotem do Marysi (kierowca, łączę się z nim w bólu).
U Marysi celebracja, całe szczęście trunków wiele nie potrzeba, bo wszyscy się pijakami brzydzą. Sączymy jakieś tam słodkie, niesłodkie i wytrawne, wtrząsamy sernik, seromakowiec i inne (nie wiem, jak Maryś to zrobiła, bo biegła przecie).
Mirek nie pije (kierowca, łączę się z nim w bólu).
Docieramy do Katowic. Mirek zrobił znowu życiówkę. Kupujemy bilety, pani wprowadza nas w błąd, bo pociąg nie zatrzymuje się w Krzeszowicach. Chyba dzisiaj maraton biegła, bo kumata była taka jak lodówka jednoagregatowa.
Z opresji ratuje nas Piotrek, mąż Gaby (kierowca, łączę się z nim w bólu). Dowozi nas szczęśliwie do domu. Kładę się spać z hymnem wyprawy w uszach:
„Bociany, koguty i wrony
pierzaste mają ogony
tylko biedronka nie ma ogonka,
nie ma ogonka biedronka”.
Poniedziałek. Dzisiaj już tylko wizyta u psychiatry. Mam nadzieję, że mnie nie oszukuje.
|