VII Górskie Ekstremalne Zawody na Orientację odbyły się w dniach 15-16.11.2008r. w Paśmie Radziejowej Beskidu Sądeckiego i w Małych Pieninach.
Tak się nieszczęśliwie stało, że moja poprzednia strona „zginęła”. Fakt, że niespodziewana zmiana pracy mnie trochę dobiła. No cóż – jak sobie kiedyś powiedziałem nic nie trwa więcej, a że trzeba mieć trochę motywacji do skończenia Iron Man’a, to ją w sobie odszukałem. W zawodach nie startowałem, bo ostro trenowałem – byłem w Poznaniu na Maratonie, na „połówce” w Katowicach. Sezon się kończy i tak się jakoś stało, że koledzy namówili mnie na start w GENZO.
Już w zeszłym roku chciałem się tam wybrać, ale jakoś nie wyszło.
Teraz tak naprawdę nasz zespół podąża w różnych kierunkach – Paweł ostro startuje, Tomasz ostro nurkuje, a ja ciężko pracuję.
Kończę prace koło godz.14, Tomasz też jakoś tak sobie układa wizyty, aby mnie zabrać koło godz.16 z domu. Droga z Gliwic na zbiórkę... to, że jest autostrada niczego nie ułatwia – i tak jedziemy z 5 godzin z korkami i objazdami. Jak widzicie na zdjęciach jemy kolację w uroczej knajpce – tzn. jemy w 50%, bo ja konsumuję napój izotoniczny
Późnym wieczorem jesteśmy na parkingu i ruszamy jak pozostała część ekip w górę do naszej bazy.
Nocny marsz to dopiero początek naszych zmagań. Dochodzimy do schroniska, wchodzimy i tu od razu niespodzianka – nie dzień dobry, nie co słychać – tylko ściągajcie buty!...
Po zarejestrowaniu idziemy do naszego pokoju – ja z Pawłem śpimy na łóżkach, Tomasz za karę na podłodze – śpimy to za dużo powiedziane, bo o godz.23 ruszamy w góry. Wiecie jaki jest najlepszy sposób na to, aby nie zgubić kluczy z pokojów? Kierownik wpadł na pomysł i nie wydaje kluczy – tak jak nie sprzedaje się tam piwa – i to nie ma wyjątków
Zwarci i gotowi udajemy się na start. Mapy w foliach i gwiazdy nad nami. Startujemy.
Zapada decyzja, iż scorelau robimy na końcu – po pierwszej pętli.
Ciężko mi idzie, pewnie z tego powodu, że się chyba czymś strułem – jestem wolny... znaczy powolny. W pewnym momencie patrzę i jestem sam – komórka nie ma zasięgu. Co tu zrobić zastanawiam się...
Siadam i przysypiam...
Koledzy zaczęli się martwić o nie i zaczęli mnie szukać – dziękuję im za to, bo pewnie bym tam został do rana. Nie pierwszy raz ktoś z zespołu nam się gdzieś zapodział. Paweł robił to aktywnie, a ja biernie – jak to określił Tomasz.
Idziemy dalej zaliczając kolejne punkty, a tak naprawdę to walczymy z zejściami po stromych stokach czy z podejściami potokami – ma to swój urok, ale czas mija nieubłaganie. Z czasem mój żołądek się uspokaja i już nie muszę co chwilę gdzieś stawać...
Niebo gwiaździste i blask księżyca powoli zaczynają zamieniać się w poranek i uroczy świt. Nawigacja idzie nam bez problemów, gorzej z płynami, które kiedyś się kończą – mamy za sobą już kilkanaście godzin. Znajduję piwo w plecaku, ale chłopaki odmawiają. Po paru następnych podejściach zmieniają zdanie i wspólnie konsumujemy 1 browarka na trzech.
Zbawienny szlak żółty doprowadza nas do schroniska pod Bereśnikiem. Urocza chatka, z której widok rozciąga się na Szczawnicę, a z kuchni wydobywa się kuszący zapach pysznego jedzenia. Jemy żurek, flaki, popijamy colą i ruszamy dalej, ku centrum Szczawnicy. Mamy kilka godzin do końca limitu gdy siedzimy w centrum i dywagujemy co tu dalej począć.
Pogoda (nie zapeszam) jak typowa polska złota jesień – ciepło, słoneczko – nikt by nie powiedział, że to połowa listopada. Podejmujemy decyzję o pójściu drogą w rejon scorelau. Chłopaki marudzą, że to ostatni raz, że to bez sensu i takie tam... – wiem jak będzie... w poniedziałek będziemy się umawiać na następne zawody.
Zmęczeni opuszczamy prawie cały scorelau – 1 punkt zaliczamy (który jest przy drodze) i udajemy się do schroniska, aby zakończyć zawody po 19 godzinach walki. Paweł bez szwanku, ja mam nogi odparzone, a Tomasz ma krwawe nóżki dwie.
Kolacja punktualnie i Pan Gospodarz karze siadać tak, aby nie zostały puste miejsca - jest zabawnie. Jedzonko pyszne. Najedzeni i umyci kładziemy się spać.
Atmosfera w pokoju pełnym osób bardzo wesoła, ale o tym chyba wszyscy wiedza, że zawsze jest zabawnie na AR. Z zapachami to różnie bywa, ale cóż da się przyzwyczaić.
Porankiem miła niespodzianka – śniadanko, a potem już tylko marsz do auta.
Jakoś tak skręcamy, że o mały włos nie wpadliśmy do wąwozu Homole.
Żegnamy się...
... i oczywiście już jest pomysł, aby jechać na mini nocną masakrę...
Zdjęcia wykonano dzięki firmie APA z Gliwic www.e-apa.pl
|