Trzecia Sztafeta Przyjaźni Namysłów – Lwów dotarła do Jaremczy
Witano nas chlebem i solą, odsłaniając pamiątkową tablicę
Już po raz trzeci wyruszyliśmy ruszyliśmy biegiem z Polski na Ukrainę w ramach 3. Sztafety Przyjaźni Namysłów – Lwów. Tym razem czekało nas 760 km biegu do górskiej Jaremczy, na Ziemi Halickiej, partnerskiego miasta Namysłowa od 6 lat. Oczywiście pod wodzą pomysłodawcy i inicjatora sztafet Michała Stadniczuka, emerytowanego strażaka z podnamysłowskich Mikowic, pasjonata biegania ze zdobytymi w ostatnich 2 latach tytułami mistrza Europy (Poznań’2006) i świata (Riccione’2007) weteranów w maratonie w kategorii M-75; powyżej 75 lat. Ruszamy, jak zwykle pod roboczym kierownictwem komendanta Straży Miejskiej Namysłowa Arkadiusza Oleksaka. Zaczynamy, jak przed rokiem i dwoma, wczesnym rankiem w czwartek 3 lipca na placu Wolności żegnani przez gospodarzy miasta i regionu z burmistrzem Krzysztofem Kuchczyńskim i starostą Michałem Ilnickim ze słowem Bożym i błogosławieństwem księdza proboszcza z Ligoty Książęcej Józefa Wojdaka.
Mieliśmy zacząć od otwarcia Orląt
Po raz pierwszy mieliśmy dotrzeć do Lwowa 24 czerwca 2005 r. na uroczystość otwarcia przez prezydentów Wiktora Juszczenkę i Aleksandra Kwaśniewskiego po odbudowie wyłącznie polskimi siłami i z wielkimi problemami Cmentarz Orląt Lwowskich, prawie, że zmiecionego z ziemi po wieloletnich ukraińskich dewastacjach. Gdy ruszaliśmy w 2006 roku to cel był jasny; rok po tym wielkim święcie wciąż tak polskiego w naszym sercu Lwowa złożyć kwiaty na przed dwoma historycznymi miejscami hołdu. Grobem, z którego pobrano zwłoki obrońcy Lwowa do Grobu Nieznanego Żołnierza na warszawskim placu Defilad oraz pod obeliskiem z kilkukrotnie zmienianym i poprawianym napisem. Dopiero po sukcesie Pomarańczowej Rewolucji prezydent Juszczenko przystał na tekst prawdziwy i dość bliski polskim oczekiwaniom: „Tu leży żołnierz polski poległy za Ojczyznę 1918-1920”. Michał Stadniczuk zawsze czuł się młodszym bratem Orląt, też od dziecka musząc walczyć o swoją polskość i w ogóle o przetrwanie. Przed rokiem pobiegliśmy z niedalekiej Namysłowa Ligoty Książęcej do kościoła w Ottyni, gdzie Michał był ochrzczony i przystąpił do pierwszej komunii. Biegliśmy z darami (mszalny kielich, ornaty, obraz Matki Boskiej) do świątyni, której całe liturgiczne wyposażenie i wystrój, nawet z XVIII-wiecznym neogotyckim ołtarzem zabrali ze sobą wysiedlani Polacy i złożyli właśnie w kościele w Ligocie Książęcej. Odbudowanym w latach 1956-57 na wzór tego w Ottynii. Czterdzieści lat później w kościół w Ligocie został ogłoszony Sanktuarium Maryjnym Archidiecezji Wrocławskiej przez ks. kardynała Henryka Gulbinowicza. W Święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny 15 sierpnia 1997 roku metropolita wrocławski dokonał koronacji Cudownego Wizerunku Matki Bożej Otynijskiej z 1718 roku i pobłogosławił jerozolimską chorągiew żołnierzy tułaczy otyńskich. Ufundowali ją w Ziemi Świętej, jako wotum dziękczynne za – czego nie ukrywali – wyzwolenie ich z bolszewickiego piekła z nadzieją, że Bóg pozwolił im wrócić do Ojczyzny i złożyć tę chorągiew u stóp Pani Otynijskiej. Chorągiew odnaleziona w Londynie dotarła do Ligoty 12 marca 1997 roku. My przed rokiem kolejne połączenie obu kościołów uczciliśmy wmurowaniem obok wejścia do świątyni granitowej tablicy pamiątkowej ufundowanej przez pana Krzysztofa Matuszka.
My naprawdę przebiegamy całą trasę
Zawsze, gdy opowiadam o naszych, biegowych wyprawach do Lwowa spotykam się z niedowierzaniem. Prawie każdy wątpi, jak można pokonać tak znaczny dystans w półtora dni, w dodatku z normalnym noclegiem. Można, bo przecież biegniemy korzystając z trzech busów. Jak zawsze – zgodnie z życzeniem Michała – najwięcej wśród nas młodych namysłowian odbywających z radością i entuzjazmem tą świetną lekcję historii, patriotyzmu i zdrowego stylu życia. Nie brakuje biegaczy z Wołczyna, Zabrza, Bytomia i oczywiście stolicy Dolnego Śląska, no, bo jak do Lwowa to przecież skąd, jak nie z Wrocławia. A i ukraiński mer Lwowa Lubomir Budniak podczas otwarcia Cmentarza Orląt Lwowskich uhonorował prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza orderem za pomoc i poparcie dla Pomarańczowej Rewolucji.
W tym roku, gdy pierwsza grupa wybiegała z Namysłowa to druga jechała na swoje miejsce startu 160 km dalej do Kozichgłów, a trzecia kolejne 160 km do Tarnowa, skąd zmierzała biegiem do Przemyśla. Tam w miejscowej komendzie straży pożarnej czekał na nas nocleg, na który pozostałe dwie ekipy dojechały busami mając już w nogach pokonane przez siebie biegiem odcinki. Nie ma, więc przekazywania pałeczki sztafetowej i nawet w ramach jednego busa zmiany najczęściej dokonujemy na tzw. zakładkę. To znaczy, gdy ja biegnę – to bus m. in. z Józefem Marko, który będzie biegł po mnie jedzie 5 km, staje i wypuszcza go, a czeka na mnie. Dobiegam, ruszamy, po drodze wyprzedzamy Józka, jedziemy i po kolejnych 5 kilometrach znów stajemy, a na trasę rusza młody namysłowianin Arek. Dodajmy, że trzy komplety okolicznościowych koszulek i spodenki oraz czapeczka pozwalają na dopasowanie stroju do warunków pogodowych i przebierać się na uroczyste fragmenty biegów w nasze piękne, zielone polówki.
Nie ukrywajmy ten pierwszy dzień dał mi w kość. Wyszło w sumie 25 km przebiegnięte w czterech ratach w upalne południe na pagórkowatym terenie z topiącym się asfaltem pod stopami. Nie mówiąc już, że z trudem na dwóch pierwszych odcinkach dotrzymywałem kroku długasom z namysłowskiego Zrywu, choć starali mi się nie uciekać. Nie obyło się drobnych perypetii, gdy jeden z kolegów nieco się na swoim odcinku zagubił, ale dotarliśmy do Przemyśla bez przeszkód, a tam komendant Oleksak ze swoją prawą ręką Stanisławem Zimochem szykował już w kasynie przemyskiej straży przywiezioną z Namysłowa kolację.
Na Ukrainę jak do siebie
Po serdecznym podjęciu przez przemyskich strażaków w piątek skoro świat ruszamy do Medyki. Patronat nad sztafetą władz Namysłowa i guberni Iwano-Frankowskiej (dawny Stanisławów) sprawia, że granicę polsko-ukraińską pokonujemy prawie, jak te w Unii Europejskiej. Bez kolejki, ale formularz trzeba wypełnić i ukraiński pieczęciami przyozdobić paszporty. Kilkanaście kilometrów za granicą witają nas Polacy w Mościskach. Księdzu Legowiczowi z miejscowej parafii rzymskokatolickiej towarzyszą Polonusi, którzy od niedawna mają kilka pokoi dla naszego polskiego stowarzyszenia. Sąsiadują, co prawda w małym budyneczku z organizacją ukraińskich nacjonalistów, ale nie narzekają.
Do Jaremczy nie docieramy tak łatwo, jak byśmy chcieli. Pierwszy bus ma okazję być goszczonym przez mera Igora Nestoraka oraz dziekana miejscowej filii Uniwersytetu Marię Tjepłą. Problemy zaczynają się za Stryjem. Komendant Oleksak przechrzczony przez kolegę Twardziela (Andrzeja Cymanka z Elitarnego Klubu Twardziel-Fortum Wrocław) Ojcem Dyrektorem zaplanował nam trasę przez Czarny Las. Pięknie tam, ale drogi w stanie fatalnym i nie zawsze prowadzące tam, gdzie pokazują drogowskazy. Docieramy do Jaremczy więc trochę na raty, ale w komplecie. Czeka nam tu miła uroczystość. Najpierw z grupką uczniów-sportowców z ich nauczycielką przebiegamy przez całą Jaremczę, gdzie na skwerze bok ratusza gospodarze w ludowych strojach witają nas chlebem i solą, a po chwili odsłonięcie pamiątkowej tablicy honorującej przy bycie naszej sztafety. Choć Namysłów jest najmłodszym partnerem Jaremczy to pierwszym, które takiej tablicy doczekało.
Jak się pogodzić z Ukraińcami
W trakcie uroczystości miejscowa dziennikarka obdarowała nas najświeższymi egzemplarzami miejscowego regionalnego czasopisma „Jaremczańskij wisnik”. Zrewanżowałem się miesięcznikiem „Gazeta Piastowska. We Wrocławiu”, w którym jest mój artykuł ”Jak się pogodzić z Ukraińcami” relacjonujący gorącą dyskusję, jaką wywołało niedawno we wrocławskim salonie „U Ludka” wykład znanego literata i dziennikarza, pochodzącego z Wołynia Stanisława Srokowskiego zatytułowany "Konflikty sumienia i dramaty ludzkiej godności na kresach południowo-wschodnich". Wspominając swoje dwie wizyty we Lwowie podczas naszych biegowych sztafet opowiedziałem podczas tego spotkania i opisałem w gazecie wielką życzliwość ze strony Ukraińców dla Polski i Polaków. Takie miłe przyjęcie napotykamy, co roku podczas przemierzania tych ziem. Wyraźnie stwierdziłem, że jednak pogodzenie z Ukraińcami jest nieuniknione, ale bez przypomnienia i przyznania się obustronnego do win (rzeź wołyńska a polskie działania zbrojne przeciw Ukraińcom przed II wojną światową i powojenna akcja „Wisła”) zrobić się tego skutecznie i uczciwie nie da. Dobrze choćby wiemy, jak trudno się pogodzić Polakom z ulicami, pomnikami i tablicami pamiątkowymi Stefana Bandery oraz jego zbrodniczych kompanów w centrum Lwowa i na polskich szkołach. Ukraińcy artykuł czytali i komentowali, nie zawsze będąc tego samego zdania, co my. Doświadczam tego wkrótce osobiście jeszcze raz, gdy spotykając w Jaremczy miejscowego obywatela Wiktora dowiaduję się od niego, że jego dziadek zginął z rąk Polaków w 1946 roku.
Jaremcze jak Zakopane i Krynica
Nocujemy w Jaremczy w pięknym hoteliku „Pod skałą”, do którego osobiście wprowadza nas urocza, pięknie zbudowana właścicielka Wiera. Hotel elegancki, stylowy i jakże nowoczesny. Wrażenie szczególne robiły kabiny prysznicowe łączące w sobie walory jacuzzi i sauny (za te dwa noclegi dopłacić musimy po 70 zł i to jedyny koszt, jaki ponosimy podczas tej naszej wyprawy). W tym blisko 9-tysięcznym górskim miasteczku (525 m npm), przed wojną skutecznie konkurującym z Zakopanem i Krynicą potrafiło wypoczywać i ponad 10 tysięcy pensjonariuszy. Wiele się tu buduje i jak podczas uroczystej kolacji się dowiadujemy od naszych gospodarzy nie tracą nadziei na no, że z roku na rok przybywać tu będzie coraz więcej Polaków. W kolejnym dniu naszej ukraińskiej eskapady docieramy do pobliskiego Bukowiela, pozujemy do zdjęć w ludowych strojach i oglądamy kompleks z 50 kilometrami tras w stu procentach zaśnieżanymi obsługiwanymi przez 14 wyciągów z najwyższym szczytem Dowgą (1.372 m npm). Wszędzie budowlane ekipy, rośnie więc kompleks na miarę alpejskich, choć te góry o wiele piękniejsze i jakże swojskie. Zachwyt gasi cena hot doga – 10 hrywien czyli 5 zł. Przy ukraińskich cenach średnio niższych o połowę od krajowych ten sygnał może zaniepokoić przyszłych bywalców tego kompleksu.
Ostatni przystanek we Lwowie
Do Lwowa docieramy w niedzielę i czasu mamy bardzo mało. Krótka wizyta na Cmentarzu Łyczakowski to już tradycyjny i miły obowiązek. Przechodzimy na Cmentarz Orląt Lwowskich. Jest czas na złożenie wieńców, krótką, ale jakże emocjonalną przemowę naszego Michała Stadniczuka i pamiątkowe zdjęcia. Miasto czaruje swym pięknem, ale pora wracać do Namysłowa. Szczęśliwie bez czekania na granicy żegnamy się z Ukrainą. Za rok 4. Sztafeta Przyjaźni Namysłów – Lwów, tym razem do Zaleszczyk, a może i Kamieńca Podolskiego.
Maciej Głowacki
|