Prawie 8 godzin...
w nocy i za dnia...
prawie 1000 metrów w górę...
prawie 1000 metrów w dół...
i 42 km poziomo...
Kończę pracę o 15:30 i jestem gotowy do zapisania się na bieg. Kupuję 3 "browary", i próbuję kupić kawał kiełbasy. Sprzedawczyni znaczącą kręci głową kiedy wskazuję pierwszą, przy drugiej również. W końcu pytam która jest ok. Zapisuję się na swój pierwszy górski maraton i powoli zaczynam sączyć piwo i pałaszować kiełbaskę – wiecie – taki prawie grill.
Rys.1 - mój numer startowy
Po wypiciu ucinam sobie krótką drzemkę. Wstaję o 19:30 i zaczynam się szykować. W końcu jestem gotów do startu. Stoję i obserwuję jak powoli przybywa startujących – na liście jest ich ze dwieście osób. Patrzę i widzę kolesia, z którym rok temu po 22 h ukończyliśmy "100". Teraz jest z kolegami po maturze.
Wesoło gwarzymy... a chłopaki maja 1000 pomysłów na minutę np.: jak wchłaniać alkohol. Powoli, ale nieuchronnie zbliża się 22:00 – czyli godzina startu. Wszystkich nas fascynuje facet ubrany w strój wojskowy z Iraku. Rozumiemy latarkę, ale okulary przeciw... czemuś... znowu jest kupa śmiechu. Ktoś tam pod namiotem nadaje, ale jak zwykle na takich imprezach nagłośnienie szwankuje.
Rys.2 - karta kontrolna zawodnika
Głośno cały peleton odlicza i startujemy, a nad naszymi głowami przepiękny pokaz sztucznych ogni – skutkiem czego widzowie bardziej niż na nas są skupieni na mieniących się kolorach na niebie. Podbiegam spokojnie sobie na Chełmec, gdzie jestem w 35 minut. Czy mało, czy dużo trudno określić, tym bardziej, że w pionie jest jakieś 300 m. PK1 mam za sobą i ochoczo zaczynam zbiegać w dół do rynku. Po drodze mała niespodzianka – grupa ludzi ma wątpliwości czy w lewo czy prosto. W końcu wybieramy wariant w lewo i osiągamy rynek, na którym widzowie biją nam brawo.
Lecę dalej do PK2, który osiągam około 24:00. Na razie jest ok. Tak dobrze mi idzie, że zastanawiam się czy może się zmieszczę w 4 godzinach – naiwnie. Bufecik na PK3 też jakoś przeleciał tym bardziej, że biegniemy w miarę po płaskim – w końcu 100 m w gorę czy w dół to nie są jakieś dramatyczne przewyższenia. Ląduje na PK 4, który jak wynika z danych jest na około 30 km.
Droga jakoś mi się dłuży i nie za bardzo pasuje. Zaczynam wracać, ale facet w koszulce z koksowni Wałbrzych mówi, że dobrze biegniemy. Drogę do PK5 na Trójgarbie pokonujemy razem. Te 300 metrów w pionie dało mi w kość. Walkę rekompensują widoki świetlików, świecące oczy ropuszek czy półksiężyc oświetlający zza chmur drogę. Zaczynam powoli zbiegać w dół 300 metrów tylko po to, aby by potem znowu wbijać się 400 metrów diretisimą na Chełmec – ostatnie podejście.
Rys.3 - profil trasy
To podejście pokonuję już przy promykach słońca i cieknącym z daszka czapki pocie. Oczywiście od jakiegoś czasu ptaki dźwięcznie przypominają, że już wstaje dzień. Ciekawe, tak się zastanawiam, że ostatnio w soboty o godz. 3-4 w nocy jestem zawsze na nogach i coś muszę robić dziwnego, a nie jak "normalni ludzie" przewracać się na drugi bok. Ciężko mi się idzie i zastanawiam się po co to wszystko... Myślę o domu, o żonie, dzieciach... tak osiągam o 5:00 rano PK6 na wysokości 851 metrów pokonując tym samym 350 metrów przewyższenia.
Podbijam punkt i powolutku to truchtając, to idąc, osiągam rynek. Wbiegam z rękami uniesionym do góry, a tam pustki. Jakiś zabłąkany mężczyzna bije mi brawo. Oddaję kartę i zostaję sklasyfikowany na 56 miejscu. Teraz już tylko droga do domu - ciekawe czy w niedzielę uda mi się wystartować w triathlonie w Gliwicach?
|